Do młodości...

... dochodzi się z wiekiem

Marek Sławiński, pediatra, wspomina swoje półwiecze w medycynie.

12fd54b67c1aefb3240fdf3c470e347d 660

• Jesteś czynnym zawodowo lekarzem od 50 lat. Czy już odebrałeś specjalny dyplom rocznicowy z Alma Mater i jakie są twoje wrażenia z tej uroczystości?

Spotkanie po 50 latach w Warszawskim Uniwersytecie Medycznym (dawnej Akademii Medycznej) było niezwykłe z wielu powodów. Zacznę może od tego, że nigdy nie widziałem tylu starszych pań i panów lekarzy w jednym miejscu... To był niecodzienny widok. Miło też było spotkać kolegów ze swojego rocznika, którzy zrobili profesorskie kariery. Z naszego kursu są to Witek Rużyłło (kardiologia), Krzyś Bielecki (chirurgia – notabene był on starostą naszego roku), Wojtek Kuś (ortopedia), Janusz Cianciara (choroby zakaźne), Mietek Śmiałek (neurobiologia), który będąc poetą, napisał poemacik okolicznościowy, który dołączam.

Profesurę z mojego roku zasilił też (niestety już nieżyjący) Krzyś Kwarecki, który był m.in. komendantem Wojskowego Instytutu Medycyny Lotniczej.

Wybitny rocznik! Dla porównania – na moim roku doliczyłam się zaledwie trzech karier profesorskich – dwóch w dyscyplinach klinicznych i jednej w dyscyplinie teoretycznej. Wkraczaliście w życie zawodowe pełni optymizmu i dzięki temu zapałowi dobrze realizowaliście swoje plany zawodowe.

img025 400

Faktycznie zaczęliśmy w dobrym stylu. Uroczyste przyjęcie z okazji absolutorium mieliśmy w restauracji Kongresowej. Może rozpoznasz na fotografii profesora JM rektora Marcina Kacprzaka? Był on płocczaninem, kończył liceum Małachowianka (rok założenia 1180!). To liceum kończyła także moja żona. Zachowało mi się jeszcze inne zdjęcie z tego przyjęcia, z profesorem Kossakowskim, prekursorem chirurgii dziecięcej, z nami, nieopierzonymi jeszcze wówczas doktorami.

Przywołujesz niezwykle miłe wspomnienia. Oczywiście pamiętam nazwiska tych profesorów. Gdy zdawałam na Akademię Medyczną w 1962 roku, profesor Marcin Kacprzak kończył właśnie swoją kadencję (z powodów zdrowotnych), ale wcześniej miałam okazję słyszeć o nim od mojej Matki, która była redaktorem PZWL i współpracowała z profesorem nad podręcznikiem dla studentów Higiena ogólna pod jego redakcją. Mam w domu egzemplarz z dedykacją profesora oraz wszystkich współautorów.
Twój tryb studiów przewidywał rok praktyki przeddyplomowej i rok po dyplomie?

zprofkossakowskim660

dyplom1962 660

Tak było, absolutorium uzyskałem w 1960, a dyplom lekarski w 1962 roku. Skończyłem Oddział Pediatryczny Wydziału Lekarskiego. Już w 1964 zrobiłem specjalizację z pediatrii, a potem zrobiłem jeszcze medycynę społeczną i organizację ochrony zdrowia.

Na studia dostałem się po egzaminach wstępnych – to był pierwszy rok, kiedy liczył się tylko efekt zdania egzaminów – bez rekomendacji ZMP (Związek Młodzieży Polskiej). Zdawaliśmy w audytorium Kliniki Dermatologicznej przy ulicy Koszykowej.

Też zdawałam egzamin wstępny w tej sali! Opowiadaj, co było dalej?

Studia wspominam jako czas wytężonej nauki, ale też pierwszych koncertów jazzowych, przemówień Gomułki, projekcji filmowych w Pałacu Kultury. Urywaliśmy się czasem z nudnych wykładów... Było raczej biednie, ale jako najwyższy wzrostem na zbiórce w Studium Wojskowym na Filtrowej zostałem mianowany szefem kompanii naszego kursu. Miło wspominam pułkownika dr. Doubrawa (komendant studium), kpt. Zarembę („Siwy”), płk. dr. Margiewicza (chirurg) – raczej miłe to wspomnienia. Do stypendium wynoszącego 240 zł mogłem doliczyć ok. 130 zł „pensji” za szefowanie. Starczało na stołówkę w Medyku, przejazdy z Dolnej na uczelnię, papierosy (nie palę już 40 lat, wtedy byłem młody i głupi)...

Jak potoczyły się twoje losy?

W 1959 r. tragicznie zmarła moja Mama. Podałem jej w iniekcji domięśniowej tarchocylinę, zleconą przez chirurga izby przyjęć kliniki po nacięciu dużego ropnia. Mimo szybkiego transportu Pogotowia Ratunkowego do szpitala Elżbietanek, nie udało się Mamy wyprowadzić ze wstrząsu. Ale też nikt wcześniej nie mówił nam o możliwości takich odczynów. A i metody ratowania (tlen plus panika) bez podania adrenaliny, przy braku glikokortykoidów i bez zrobienia tracheotomii (był obrzęk krtani) – o intubacjach nikt wtedy nie słyszał – były jakie były... Dopiero po latach to zrozumiałem, no ale widocznie tak musiało być. Jak na ironię, w dniu pogrzebu Mamy w „Trybunie Ludu” ukazała się informacja o wprowadzeniu obowiązkowych prób penicylinowych – z powodu kilku zgonów po podaniu preparatów tego antybiotyku.

Wyjątkowo przejmująca historia…

Zostaliśmy we trzech: Ojciec, mój młodszy brat Maciek i ja, student V roku medycyny. W końcu roku 1959 ożeniłem się z koleżanką z mojej grupy studenckiej, z którą stanowiliśmy parę już od III roku. Jest do dziś moją żoną.

Odbyliśmy staż podyplomowy w Warszawie, w Szpitalu Bielańskim, na Oddziale Noworodkowym, łącząc miłe z pożytecznym: uzyskaliśmy dyplomy lekarskie i zostaliśmy rodzicami syna. Ordynatorem położnictwa była prof. Małgorzata Bulska, a noworodków doc. Łozińska. Byłem w szpitalu, gdy żona rodziła, ledwie trzymałem się na nogach z wrażenia. Przed zakończeniem porodu zostałem wniesiony (sic !) na I piętro przez barczystą położną i wezwany na porodówkę po porodzie, aby zważyć synka. Zważyłem, ale nie zapamiętałem wagi i trzeba było ważenie powtórzyć. Dość powiedzieć, że syn ważył wtedy 4,190 kg, a teraz ponad 140 kg.

Po dyplomie wyjechaliśmy do Płocka. W 1962 roku było to prawie 40-tysięczne miasto, zwane miastem szkół i emerytów, cudownie położone na wysokiej skarpie, porośniętej krzewami dzikich róż, nad Wisłą. Zamieszkaliśmy u rodziców żony, przy ulicy Tumskiej, wtedy wybrukowanej kocimi łbami, po której jeździły konne dorożki.

Pracę zaczęliśmy na oddziale dziecięcym Szpitala Powiatowego w Płocku. Ordynatorem była dr Anna Jabłczyńska, która medycynę kończyła na tajnych studiach w czasie okupacji, brała udział w Powstaniu Warszawskim, potem pracowała w klinice – aż wreszcie za mężem ginekologiem przybyła do Płocka. Była mądrym lekarzem i dobrym człowiekiem. Praca była trudna, mnóstwo dzieci chorowało z powodu zacofania, brudu i nędzy. Szerzyła się epidemicznie choroba reumatyczna, zapalenia kłębków nerkowych, nerczyce – jako następstwo nieleczonej lub źle leczonych infekcji paciorkowcowych. Pamiętam, że na „dzieciach starszych” jednorazowo leżało 11 wad serca nabytych. W okresach nasilenia infekcji, w oddziale 40-łóżeczkowym przebywało do 80-90 małych pacjentów z zapaleniami płuc, często gronkowcowymi, z mnogimi ropniami skóry. Ile się tych ropni naciąłem… pamiętam, że na sali wisiał las kroplówek. W okresie letnio-jesiennym – biegunki (często salmonellozowe), zatrucia bieluniem dziędzierzawą i ciągle następstwa zakażeń paciorkowcowych.

Pracowałem na oddziale, w poradni dziecięcej, w medycynie szkolnej, dyżurowałem na oddziale i w pogotowiu, bywało po 17-18 dyżurów w miesiącu. Zarobki byle jakie, a pracy dużo.

Niezwykła różnorodność doświadczeń zawodowych…

Trochę też popracowałem na oddziale zakaźnym, nawet chciałem robić specjalizację. Hospitalizowano tam setki żółtaczek pokarmowych typu A, dury brzuszne, tężce. Brałem udział w alarmie spowodowanym ospą prawdziwą, rozpoznaną we Wrocławiu. W 1966 r. konsultant wojewódzki ds. pediatrii docent Sokołowska skierowała nas do Sierpca, gdzie oddziałem dziecięcym kierowała lekarka bez specjalizacji. Decyzja nie była łatwa: my po „jedynce”, drugi syn w drodze. Ponieważ obiecano nam mieszkanie, zdecydowaliśmy się na przeprowadzkę. Pojechaliśmy naszym pięknym, niebieskim trabantem. Kto go jeszcze pamięta?

Zostaliśmy rzuceni na głęboką wodę, ale nie żałujemy podjęcia tej decyzji. Łatwo nie było. Ja pełniłem obowiązki ordynatora oddziału dziecięcego, a żona p.o. ordynatora oddziału noworodkowego.

Poza oddziałem pracowałem przez 2 lata w poradni dziecięcej i byłem powiatowym inspektorem pediatrii. Oddział przyjmował chore dzieci z powiatu sierpeckiego i żuromińskiego, gdzie nie było szpitala. Mówiono wtedy, że to Polska już nie B, ale D. Widziałem dzieci z kołtunem („nie wolno obcinać, bo oślepnie”), wszawicą i jej skórnymi i ogólnymi powikłaniami ropnymi, świerzbem, ropniami mnogimi, gronkowcowymi zapaleniami płuc. Ale też z nowotworami, białaczką. Trzeba się było douczać, bo skonsultować nie było gdzie. Nieraz trudno się było dogadać: – Panie lekarzu, tak me rypie w rybie... Po kilkunastu minutach, przy pomocy miejscowej pielęgniarki, doszliśmy, że pacjent miewa bolesne skurcze mięśni podudzia. Trochę się nam udało poukładać sprawy pediatryczne, obniżyliśmy nieco wskaźnik umieralności niemowląt. Po dwóch latach przyszedł ordynator z „dwójką” ze Szczecina, z kliniki, ja pracowałem jako asystent. Z dwójką dzieci i nadal z trabantem wróciliśmy do Płocka. Dostaliśmy mieszkanie, bo miasto razem z Petrochemią szybko się rozwijało i byli potrzebni pediatrzy.

Żona zorganizowała oddział noworodkowy w nowym Wojewódzkim Szpitalu Zespolonym i została tam jako ordynator do emerytury. Ja do dziś pracuję w poradni dziecięcej, obecnie w NZOZ, 5 godzin dziennie, na umowę o pracę. W międzyczasie byłem szefem POZ w naszym dużym ZOZ publicznym, potem kierownikiem przychodni rejonowej, zorganizowałem dużą przychodnią specjalistyczną (ponad 30 lekarzy różnych specjalności), a potem kierowałem nią. Od 65. roku życia nominalnie jestem emerytem, ale ciągle jestem aktywny zawodowo! Jak sama widzisz, miałem i mam zwykłe, lekarskie życie.

Oczywiście nie samą pracą człowiek żyje…

Było sporo fajnych chwil. Spędziliśmy cztery samochodowe urlopy w dawnym ZSRR – zwiedziliśmy Soczi, Jałtę, Odessę oraz Erewan. Podróżowaliśmy także po Grecji, Turcji, Austrii, Chorwacji. Mamy piękne wspomnienia z tych wypraw.

img055 660

Dziękuję, że zechciałeś opowiedzieć nam o swojej najdłuższej wyprawie – po medycynie.

img052 400

mslaw50 660

Jeszcze w ramach wspomnień z dawnych czasów – na uroczystości w WUM na nasze 50-lecie piękną i dowcipną mowę wygłosił kolega prof. Krzysztof Bielecki. Ogólny aplauz i radość zebranych, z Senatem uczelni na czele, wywołały dwa fragmenty. Cytuję: – Jak to miło, że spotkaliśmy się przyżyciowo– Do młodości dochodzi się z wiekiem! Mam to nagrane i chętnie udostępnię redakcji do odsłuchania i obejrzenia.

Drugi cytat świetnie oddaje ducha tej rozmowy! Jeszcze raz za nią dziękuję.

 Rozmawiała Krystyna Knypl

Fotografie z archiwum autora

Wspomnienia pięćdziesięciolatka

Mieczysław Śmiałek (rok 2010)

Przez wiele lat na całym świecie
medycy studiowali w uniwersytecie.
W roku pięćdziesiątym – cud socjalistyczny!
Akademii aż dziesięć otwarto medycznych.
Przyjmowano studentów systemem klasowym.
Poradzono sobie z tym przepisem nowym.
Nie było problemów. Nikt się też nie zdziwił,
że studiował sam książę Ferdynand Radziwiłł.

W pięćdziesiątym piątym weszliśmy w mury Akademii.
Program studiów po wojnie częściowo się zmienił.
Wyniki radzieckiej biologii były dekalogiem,
a na marksizmie Stalin uznawany bogiem.
Profesor Bowkiewicz to znany morganista, który
tępił radzieckich uczonych tezy narzucone z góry.
Po wizytach u Mostowskich rosła jego sława.
W przepełnionej auli grzmiały huczne brawa.
Slajdów nie było.
Toteż podziwiano w kredzie anatomiczne rysunki dziekana.
Kulturą i elegancją nikt też nie przebił starego Sylwana.

Nadszedł rok październikowych przemian
PIĘĆDZIESIĄTY SZÓSTY.
Haust wolności!
Przeleciał jak w Medyku na Oczki zapusty.
Lecz w walce o przetrwanie ten rok nic nie zmienił.
Być lekarzem, to u Mochanckiej wygrana z biochemii.
Gdy profesor ocierała łzy chustką, dawała na kawę,
repeta drugiego roku załatwiała sprawę.
Choć egzaminy i wojsko przeżyliśmy w szoku,
pewni dyplomu dobiliśmy do trzeciego roku.

Na internie było zdziwienia niemało.
Lekarzami już nazywało nas dydaktyczne ciało.
W aurze relaksu, tańców, gry wieczorem w karty
szybko bez problemów nadszedł już rok czwarty.
Całą uwagę skupiały na dermatologii
paryskie kreacje i profesor w pięknych szpilkach nogi.
Pokazy wdzięków Venery, leczenia wyniki
i medyczki nasze, ciekawiły chłopców z Politechniki.
Medycyna nuklearna, neurologia i inne przedmioty
zmuszały do wysiłku, lecz najwięcej wylaliśmy potu
na Krakowskim. Ta farma, jak głaz Syzyfa odbierała siły.

Ale trudności wolę zwycięstwa i upór wzbudziły.
I tak w ostatniej tego ciężaru podciągania turze
jak sportowcy dumnie stanęliśmy na podium na górze.
Rok dziewięćset pięćdziesiąty dziewiąty
to bliski koniec studiów, po prostu rok piąty!
Wydarzeniem był powrót Nielubowicza docenta z zachodu.
Wielu z nas o chirurgii marzyło za młodu.
Profesor Budkiewicz uczył.
„Mały chirurg małe, duży, duże cięcie”.
Profesor Nielubowicz wszczepiał „nylonowe” tętnice zawzięcie.
Ginekologii i położnictwa szkoły to Karowa i Starynkiewicza.
Całodobowe internaty tam każdy zaliczał.
W katakumbach poezja medyczna wielką tu zyskała sławę
na Lindleya, Oczki i w całej Warszawie.
Wiele odpowiedzi z seksuologii było na pytanie
„Co bardziej niż mężczyzna podnieca dziś panie?”
Z bezbolesnym porodem u Bulskiego był kłopot niemały,
bo rodzące przeraźliwie jak dawniej krzyczały.
Leczono bezpłodność. Androlog do usług gotowy
szukał wśród nas ojców tu anonimowych.
U Roszkowskiego, aby nie działać wbrew naturze
poród trwał dobę, dwie, trzy albo dłużej.
W pałacu Grucy cyrkowej sztuki pokaz doskonały!
Przy woltyżerce nawet docentom baty się dostały.
Tak biegły latka. Zaliczano kliniki i było wesoło
choć ze stu na woju u Zagórskiego zdawało kilkoro.

Pamiętny rok sześćdziesiąty! Absolutorium, Koleżanki i Koledzy!
W Kongresowej bal i w fontannie tańce z głową pełną wiedzy!
Radość krótko trwała. Jeszcze trzy latka. Oto problem nowy!
Podarowano nam rok szósty, staż przed- i podyplomowy.
Pozostało jeszcze kucie dzień cały od świtu do zmroku.
Zdawaliśmy dwanaście egzaminów w odpowiednim toku.
Ostatnia sądówka! Strach! I blade oblicze!
Czy u Grzywno-Dąbrowskiego egzamin zaliczę?
Z pełna głową wykroczeń i paragrafów łączonych z ich zajściem
staraliśmy się, aby sądówy nie powtarzać razy jedenaście.
Teraz Grzywno katedrę by stracił – za to ręczę głową,
gdyby paradę równości nazwał zboczeniową.  

Do druku podał Marek Sławiński