Down under, czyli...

8gdl 2 2016660

... pracuję w Nowej Zelandii

Ewa Stojek

Jeszcze kilka lat temu nazwa Nowa Zelandia kojarzyła mi się, tak jak większości Polaków, z filmem Władca Pierścieni i z tym, że jest to baaardzo daleko. Później, kiedy zaczęłam latać na dyżury do Wielkiej Brytanii i moi znajomi z pracy, pokazując zdjęcia, opowiadali o wspaniałych wakacjach, brzmiało to jak opis raju na ziemi, do którego codzienne troski nie mają dostępu.

Spotkałam też sporo młodych angielskich lekarzy, którzy zaraz po studiach pojechali do Nowej Zelandii, zarobić na spłatę kredytu za studia, a przy okazji podróżować. Wszyscy byli zachwyceni zarówno krajem, jak i atmosferą w pracy. Wszyscy też podkreślali, że zostaliby tam na stałe… ale jest za daleko. Fakt, że łącznie co najmniej około 30 godzin spędzone w podróży w jedną stronę potrafi odebrać zapał nawet największym fanom dalekich lotów.

Jak tam trafiłam?

Pracę w Nowej Zelandii znalazłam… właściwie przypadkiem. Zachwycona opowieściami angielskich znajomych postanowiłam polecieć tam na wakacje, a przy okazji z ciekawości pójść na jakąś konferencję medyczną, posłuchać, jak leczą na końcu świata. Firma, do której napisałam pytanie o konferencję, okazała się przy okazji rządową agencją pozyskującą lekarzy do pracy w „remote areas”, czyli tam gdzie diabeł mówi dobranoc :). Napisali mi, że gdybym była zainteresowana, to mają oferty pracy… W tamtym czasie nie wzięłam tego na poważnie. Miałam bardzo dobrą pracę w Anglii i firmę w Polsce. Trudno byłoby zostawić to wszystko. Potem okazało się, że przy dobrej organizacji da się pewne rzeczy pogodzić, ale wtedy jeszcze tego nie wiedziałam…

Na wakacje do Nowej Zelandii poleciałam w styczniu zeszłego roku. Podróżowaliśmy intensywnie przez trzy tygodnie. Zakochałam się w tym kraju. Widoki zapierające dech w piersiach, mili uśmiechnięci ludzie, pyszne jedzenie. Ale tamta podróż to temat na osobny artykuł. Nie myślałam jeszcze wtedy o pracy w Nowej Zelandii. Chociaż jakiś „Jaś Wędrowniczek” siedzący w mojej głowie nie dawał mi jednak spokoju… Chciałam wrócić do „down under”, jak się tu nazywa Australię i Nową Zelandię. W marcu ponownie nawiązałam kontakt z firmą, która wtedy proponowała mi zatrudnienie… i ujmując krótko dłuższy temat – dostałam się do pracy na końcu świata, praktycznie bez interview, tylko na podstawie życiorysu :), w ślicznym małym miasteczku na północnej wyspie.

Nie przyjmują w ciemno

Muszę w tym miejscu wspomnieć, że polska specjalizacja z medycyny rodzinnej nie jest w Nowej Zelandii uznawana. Polskie studia medyczne zresztą też nie. Ja mogłam starać się o rejestrację w New Zealand Medical Council tylko dzięki doświadczeniu w pracy w Anglii. Moja ścieżka rejestracyjna to tzw. Comparable Healthcare System Pathway. Musiałam wykazać, że w ciągu ostatnich trzech lat przepracowałam w Wielkiej Brytanii co najmniej 3960 godzin. Ogromną rolę odegrały też referencje. Musiałam dostarczyć referencje od trzech kolegów z pracy, co najmniej dwóch z nich miało mieć „English origin”. Dostałam rewelacyjne opinie. Angielscy lekarze, przynajmniej ci, z którymi pracowałam, bardzo cenią wiedzę i zaangażowanie w pracę polskich doktorów.

W Anglii dyżurowałam jako lekarz rodzinny (GP), ale nie w praktykach lekarzy rodzinnych, tylko w out-of-hours service (odpowiednik naszej polskiej Nocnej i Świątecznej Pomocy Medycznej). Nowozelandzkie Medical Council uznało w związku z tym, że moje angielskie doświadczenie kwalifikuje mnie do pracy w urgent care, zamiast w poradni lekarza rodzinnego. Urgent care to trochę jakby nasz odpowiednik pomocy doraźnej. Napiszę o tym więcej w dalszej części artykułu.

Nie ominął mnie również egzamin IELTS, czyli sprawdzian moich umiejętności językowych. Nowa Zelandia ma chyba najbardziej wyśrubowane wymagania, jeśli chodzi o wynik egzaminu. Trzeba uzyskać średnią co najmniej 7,5 z całości, przy czym Listening i Speaking musi być zdany też na 7,5, a pozostałe dwie części na co najmniej 7. Ze zdawaniem IELTS-a miałam już trochę wprawy, bo zdawałam go kilka lat wcześniej do pracy w Anglii. Niestety wynik jest ważny tylko przez dwa lata.

Nie musiałam zdawać żadnych egzaminów medycznych. Rejestracja i zdobycie wizy pracowniczej potrwały łącznie około dwóch miesięcy, czyli poszło szybko, biorąc pod uwagę moje poprzednie doświadczenia z Wielką Brytanią. I chcąc nie chcąc, nie było odwrotu…

9gdl 2 2016660

Ciepłe przyjęcie zimą

Moja lekarska przygoda z Nową Zelandią zaczęła się w lipcu 2015 roku, czyli tamtejszą zimą. Trudno było tę astronomiczną zimę zauważyć – słońce przepięknie świeciło, ogromne zielone palmy majestatycznie górowały nad parterowymi drewnianymi domkami, a kolor oceanu przywodził na myśl szmaragdy.

Natomiast zimę można było zauważyć w pracy, gdzie zakatarzeni i kaszlący pacjenci tłoczyli się w poczekalni. Może dlatego pierwszy lekarski dzień przyniósł mi nie najlepsze wrażenia. Owszem, ogromnie miło mnie powitano, przydzielono opiekuna, czyli doświadczonego lekarza, który miał mnie wprowadzić w szczegóły tej pracy… Ale było tylu chorych, że wspominam ten dzień jako bieganie od pacjenta do pacjenta bez chwili odpoczynku. I wrażenie, że urgent care przypomina po prostu pracę lekarza rodzinnego w sezonie grypowym.

Nic bardziej mylnego, o czym przekonałam się w kolejnych dniach.

10gdl 2 2016660

Zdrowy system

Napiszę trochę o systemie opieki zdrowotnej w Nowej Zelandii. Nie ma tu NFZ (Polska) ani NHS (Wielka Brytania). Nie ma też ZUS ani składek zdrowotnych. Jedyna składka, która jest obowiązkowa i odprowadza ją każdy płacący podatki, to składka na ACC. ACC, czyli Accident Compensation Corporation, to instytucja która ponosi koszty opieki medycznej spowodowane przez szeroko rozumiane „wypadki”. Przy czym wypadkiem jest zarówno np. złamanie nogi, jak i ciało obce w oku… ale też zakażone ukąszenie owada. Wszyscy ludzie przebywający w Nowej Zelandii, także turyści, mają bezpłatny dostęp do opieki medycznej, o ile ich problem zdrowotny został spowodowany wypadkiem. Płaci wtedy ACC. Bezpłatną opieką medyczną mają też dzieci do lat 13, niezależnie od tego, z jakim problemem się zgłaszają. Za dzieci płaci rząd.

Bezpłatna jest również opieka szpitalna, łącznie z wizytami w Emergency Department (czyli SOR) – ale ten przywilej jest zarezerwowany wyłącznie dla obywateli Nowej Zelandii. Obcokrajowcy płacą 500 dolarów nowozelandzkich już za samo przyjście do ED w roli pacjenta.

System opieki zdrowotnej bazuje na prywatnych praktykach lekarza rodzinnego. Pacjenci deklarują się do lekarza rodzinnego w wybranej GP Practice. Za każdą wizytę u lekarza płacą. Stawki są ustalane indywidualnie przez praktyki, w moim rejonie wahają się od 45 do 100 dolarów. Pacjenci płacą też dodatkowo za każdą procedurę wykonaną przez GP na wizycie, np. EKG. Nie płacą za badania laboratoryjne, które lekarz zleci. Za to płaci rząd. Nie płacą też za skierowania do specjalistów, ale po pierwsze trzeba wspomnieć, że kierowani są do specjalistów bardzo rzadko, bo z większością problemów GP radzi sobie doskonale sam, a po drugie – kolejki do nielicznych specjalistów są bardzo długie, więc sporo pacjentów i tak korzysta z prywatnych usług.

Jeśli chodzi o recepty, jest podstawowa lista leków subsydiowanych przez rząd, za które pacjent płaci 5 dolarów za sztukę leku na recepcie. Pozostałe leki są w 100 procentach płatne. Nikt nie karze tu lekarza za „wpisanie niewłaściwej refundacji”.

Nowozelandzki lekarz rodzinny pracuje najczęściej od 9 do 17, z przerwą na lunch. Pacjenci są rejestrowani do lekarza co 15 minut. I z tego co wiem, raczej nie ma „dorejestrowywania” pilnych przypadków. Tacy pacjenci po prostu trafiają do Urgent Care.

Wizyty domowe praktycznie nie istnieją. Myślę, że głównie z powodu zaporowej ceny wizyty. Szczerze mówiąc, nie wiem, jak rozwiązany jest problem wizyt u pacjentów obłożnie chorych i paliatywnych. Rozmawiałam niedawno z jednym z tutejszych lekarzy rodzinnych. W ciągu 30 lat pracy był tylko na kilku wizytach domowych.

Wiele praktyk GP, szczególnie w rejonach wiejskich, łączy się w tzw. konsorcja, które mają często też wybudowany mały szpitalik, który obsługują, pracownię RTG i czasem własną przychodnię Urgent Care.

Moja działka

Dotarliśmy więc do mojej działki, czyli Urgent Care. Pracuję w prywatnej firmie, która ma sieć placówek na północnej wyspie. Zajmują się wyłącznie Urgent Care. Do takich przychodni jak moja trafiają po pierwsze pacjenci, którzy mają jakąś pilną przypadłość zdrowotną, a nie mogą się dostać do swojego lekarza rodzinnego. Za wizytę i każdą procedurę płacą i to dużo więcej niż u „swojego” GP.

2912wpracy400

Po drugie i ważniejsze, trafiają pacjenci „urazowi”, czyli finansowani przez ACC. I to jest ta część mojej pracy tu, którą ogromnie lubię. Przede wszystkim dlatego, że zdecydowanie nie można się tu nudzić, ze względu na zróżnicowanie problemów, z którymi zgłaszają się pacjenci. Mogę poczuć się trochę jak chirurg (szycie ran, usuwanie ciał obcych, drenaż ropni), ortopeda (złamania, zwichnięcia), okulista (ciała obce w oku, zapalenia), laryngolog (krwotoki, ciała obce i dużo innych problemów laryngologicznych), ginekolog (badanie ginekologiczne i leczenie podstawowych przypadłości). Czyli tak naprawdę robię to, co każdy szanujący się lekarz rodzinny, także w Polsce, powinien umieć robić i mieć możliwość wykorzystania tych umiejętności w codziennej praktyce. Jak jest w Polsce… wiemy. Lekarz rodzinny jest najczęściej „sekretarką systemu”. Uważam, że potencjał lekarzy rodzinnych w Polsce jest marnowany. Jestem ogromną fanką medycyny rodzinnej, ale takiej prawdziwej, gdzie lekarz rodzinny potrafi pomóc swoim pacjentom w większości problemów, jest za to sowicie wynagradzany i nie tonie w stosie papierów. Ale to też temat na dłuższą dyskusję.

Nie ma bomisiów

Pacjenci w Nowej Zelandii są bardzo w porządku. Są mili, lubią pożartować z lekarzem na wizycie, słuchają zaleceń. Do lekarza mówi się tu po imieniu. Lekarz do pacjentów też zwraca się po imieniu. Nie spotkałam tu „bomisiów” i „jatylków”, bo tutejszy system zdrowotny ich po prostu nie produkuje. Oczywiście zdarzają się też pacjenci agresywni (chociaż niesamowicie rzadko, w okresie kilku miesięcy kojarzę tylko jednego), ale taki pacjent po prostu nie zobaczy lekarza, wzywana jest policja. Nie ma tu przyzwolenia na atakowanie służby zdrowia, nawet werbalnie.

Kilka miesięcy mojej pracy minęło błyskawicznie. Święta w pełnym słońcu, z choinkami na plaży wyglądały trochę nierealnie, ale miały swój niezaprzeczalny urok.

Co przyniesie rok 2016… zobaczymy. Mam nadzieję, że kolejne niezapomniane wrażenia. Niezależnie od tego, w której części świata będę pracować.

Ewa Stojek
specjalista medycyny rodzinnej

Fotografie
Sławomir Szmorąg, Ewa Stojek

11gdl 2 2016660

GdL 2_2016