Czym się kończy słuchanie Hipokratesa

Alicja Barwicka

Chociaż wydaje mi się, że studiowałam dopiero co, a tajniki okulistyki zgłębiałam zaledwie przed chwilą, prawda jest nieco bardziej skomplikowana. Studia ukończyłam 40 lat temu, czyli w okresie przedpotopowym. To były czasy, w których powtarzanie roku było bardzo źle widziane, a urlopy zdrowotne, dziekańskie i pewnie jeszcze jakieś świadczyły o podejrzanym statusie delikwenta. Dlatego większość z nas po określonym przepisami prawa sześcioletnim okresie nauki odbywała staż lekarski w zakresie podstawowych specjalności, a po jego zakończeniu zwyczajnie podejmowała pracę. Niby proste. Ale życie proste bywa bardzo rzadko. W związku z tym, żeby dokładnie wiedzieć, co jako lekarze mamy robić, składamy przysięgę.

przyrzlek400

Jako fanka wszelkich tabelek i poukładanych chronologicznie spraw do załatwienia uważam to za rewelacyjny pomysł. Gdyby nie te parę punktów obiecanych narodowi publicznie, mogłoby się nam wiele spraw mylić, a tak jak człowiek zapomni, co do niego zawodowo należy, otwiera odpowiednią stronę właściwego dokumentu, czyta i… wykonuje. I tak od czterdziestu lat dzień po dniu staram się (z różnym skutkiem) realizować złożone wraz z uzyskaniem dyplomu lekarskiego przyrzeczenie lekarskie.

Jak tu znaleźć własnego Mistrza?

Kiedy uroczyście przyrzekałam za Hipokratesem, „Mistrzem wszystkich mistrzów”, starałam się nic nie uronić z tekstu przysięgi. Nie miałam innych medycznych wzorców, bo pochodzę z rodziny nauczycielskiej, a nie lekarskiej. Było dla mnie oczywiste, że zawodowy wzorzec jest jeden i nie ma co tracić czasu na szukanie innych.

Szybko stało się jasne, że w tym zawodzie po pierwsze trzeba mieć Mistrza, aby zgodnie z tekstem przyrzeczenia lekarskiego nauczycielom w medycznym rzemiośle okazywać szczególny szacunek i wdzięczność. Poprzeczkę postawiono wysoko i pewnie dlatego długo nie mogłam swojego mistrza znaleźć.

Dopiero co stałam się lekarzem, więc nie mogłam mieć zbyt wielu szefów, ale obserwowałam asystentów podczas studenckich ćwiczeń w klinikach, a później również „chwilowych” szefów podczas stażu i prowadziłam swój osobisty ranking. Mało która z tych osób spełniała moje (wtedy dość naiwnie wygórowane) kryteria. Część z ocen dziś bym zweryfikowała, ale część – absolutnie nie. Pamiętam mądrą i jednocześnie oddaną onkologicznym dzieciakom lekarkę poznaną podczas stażu w Szpitalu przy ul. Litewskiej w Warszawie, ale też jej przeciwieństwo w postaci znudzonego internisty, który w pewnej poradni przyszpitalnej badał fizykalnie co trzeciego pacjenta, reszcie zadając jedno i zawsze takie samo pytanie o zażywane ostatnio leki, po czym spokojnie je zapisywał. U kolejnych kandydatów zawsze coś mi nie pasowało. Ostatecznie udało mi się przynajmniej ustalić kryteria wyboru i powoli w mojej głowie zaczął powstawać wzór medycznego idola, czyli kogoś, kto dla młodej i świadomej swojej bezgranicznej niewiedzy lekarki mógłby stać się wzorem do naśladowania.

Poszukiwanie, które przyniosło efekt

Ciągle jeszcze odbywając staż ogólnolekarski, szukałam dla siebie miejsca na zawodowym polu. Bałam się poddać rytmowi systemu przede wszystkim z powodu oczywistych braków wiedzy praktycznej. Jednocześnie miałam przeczucie, że gdy już rozpocznę etatową pracę w publicznej (inne jeszcze nie były w kraju znane) placówce, utknę w niej na zawsze i z moich planów robienia specjalizacji nic nie wyjdzie. Ponieważ od czasu studenckich ćwiczeń z zakresu okulistyki nie miałam nigdy wątpliwości co do wyboru rodzaju specjalności lekarskiej, już podczas stażu rozpoczęłam starania o jej otwarcie. Udało mi się uzyskać tzw. stypendium specjalizacyjne i tuż po zakończonym stażu zaczęłam terminowanie na oddziale okulistycznym Szpitala Wojewódzkiego (dzisiejszy Samodzielny Szpital Kliniczny imienia prof. W. Orłowskiego CMKP) w Warszawie. Tam też po raz pierwszy zetknęłam się z moją późniejszą wieloletnią szefową dr n. med. Alicją Gierczyńską. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że będzie to jednocześnie moja Mistrzyni fachu. Zadecydowała o tym niewątpliwie jej ogromna wiedza i doświadczenie, ale przede wszystkim osobowość.

22 24 gdl 5 20132660

Uczyła nas, swoich uczniów i wychowanków nie tylko sztuki diagnozowania, stosowania leków, spokojnego, perfekcyjnego sposobu operowania, ale także szacunku dla innych, sztuki słuchania i rozmowy z pacjentem nawet w tych najtrudniejszych dla niego chwilach. Uczyła nas wiary w nasz zawód i w jego nieprzemijające wartości. Była szefem wymagającym, ale też nigdy nie zostawiała swoich uczniów bez pomocy. Poprawiała, tłumaczyła, znowu poprawiała, aż do skutku. Wszystko to odbywało się dyskretnie, bez rozgłosu i tak naprawdę reszta zespołu najczęściej nawet nie wiedziała o problemach. Uczyliśmy się, więc również popełnialiśmy błędy, a mimo to nie pamiętam, by publicznie roztrząsano czyjąś pomyłkę czy niedopatrzenie. Mądry Hipokrates doskonale wiedział, że to szczęście i zaszczyt mieć takiego Mistrza, a co za tym idzie, że tym wielkim, choć często zapomnianym postaciom należy się od nas, uczniów szacunek, pamięć i wdzięczność.

22 24 gdl 5 20133660

Wdzięczni Mistrzom, przyrzekamy

Zgodnie ze złożonym przyrzeczeniem, świadoma obowiązków związanych z zawodem obiecałam publicznie (a frekwencja podczas uroczystości odbywającej się w Filharmonii Narodowej w Warszawie była imponująca):

Obowiązki te sumiennie spełniać dość kiepska sprawa, bo o ile jest oczywiste, że lekarz podczas wykonywania zawodu powinien zawsze działać sumiennie, o tyle ustalenie co jest obowiązkiem lekarza w danej sytuacji i w danym momencie nie zawsze jest już tak jednoznaczne. Zmieniały się przez lata zapisy prawne w tym zakresie, a my, lekarze często nie byliśmy pewni, czy to, co KTOŚ uważa za NASZ obowiązek, faktycznie nim jest. Do dziś dla przykładu nie wiem, jak sumiennie w ciągu 15 minut wykonać: badanie podmiotowe, przedmiotowe, wymyślić drogę działania, wydać odpowiednie dla tej drogi skierowania na badania diagnostyczne (tylko, nie daj Boże, nie za dużo tych skierowań!), wypisać leki (uwaga na wymagane na recepcie poziomy odpłatności z ostatniej edycji listy refundacyjnej!), napisać pacjentowi ściągawkę jak ma je brać, udokumentować to wszystko w historii choroby, nie zapominając o najważniejszym, czyli o odnotowaniu faktu poinformowania pacjenta o jego stanie klinicznym, mojej koncepcji diagnostycznej i terapeutycznej, konieczności wdrożenia przez niego odpowiednich zachowań prozdrowotnych, nie mówiąc o pozostałych obowiązkach jak opatrzenie danymi pacjenta i kolejnym numerem stron w dokumentacji itd.… Czy te czynności są, czy nie są moim lekarskim obowiązkiem? Bo jeśli to obowiązki, to na sumienne wykonanie potrzeba znacznie więcej czasu, no i co z ich wagą? Wiem, Hipokrates tego nie przewidział, ale on w ogóle niewiele wiedział o naszej pracy. Bujał w obłokach i uważał, jak zresztą wielu jego następców, że w relacji chory – lekarz miejsce jest tylko dla tej dwójki. Generalnie trzeba przyznać – pełna klapa, bo tego punktu nie jestem w stanie prawidłowo wykonać. Sama dokonuję wyboru, co jest moim lekarskim obowiązkiem, resztę wykonuję zdecydowanie mniej sumiennie.

Służyć zdrowiu i życiu ludzkiemu tu według mojej oceny nie jest już tak źle, bo każdy z nas nic innego przecież nie robi i chociaż katuje się nas kolejnymi aferami i chętnie przedstawia jako dość nikczemne postaci wyciągające ostatni grosz od zubożałego społeczeństwa i dla rozrywki mordujące chorych i bezbronnych, ludzie wciąż potrzebują naszej wiedzy i pomocy. Gdyby ta służba zdrowiu i życiu nie dawała nam autentycznej radości, nie byłoby chętnych do wykonywania naszej codziennej, nieraz naprawdę ciężkiej pracy. A jednak dalej chcemy dawać ludziom swoją wiedzę i doświadczenie. Jest oczywiście i gorszy aspekt tej sprawy, bo (o zgrozo) za sprzedaż naszej wiedzy oczekujemy zapłaty! Wiem, że to brzmi strasznie i że tak nikczemnych słów nie powinno się nawet używać, bo jak tu żądać zapłaty za coś, co przecież dał nam naród. Pewnie tylko przez nieuwagę umknęło mi żądanie zwrotu narodowi poniesionych kosztów z tytułu wykształcenia w tym kraju (zdaje się, że też w publicznych uczelniach) każdego inżyniera czy prawnika.

Według najlepszej wiedzy przeciwdziałać cierpieniu i zapobiegać chorobom, a chorym nieść pomoc bez żadnych różnic, takich jak rasa, religia, narodowość, poglądy polityczne, stan majątkowy i inne, mając na celu wyłącznie ich dobro i okazując należny im szacunek na pierwszy rzut oka ta obietnica jest prosta w realizacji jak najzwyczajniejszy drut. Pacjent cierpi, trzeba mu pomóc. Proste. Cierpi każdy tak samo. Nigdy nie przyszło mi do głowy zastanawiać się nad cierpiącym człowiekiem – jakie może mieć poglądy polityczne, czy jaką wyznaje religię. Po to zdobywamy wiedzę, żeby mieć umiejętność przynoszenia ulgi w cierpieniu. Nie zawsze się nam ta sztuka udaje, ale zawsze się staramy i próbujemy kolejny raz. Wiadomo, że jeśli komuś pomagam, zapobiegam rozwojowi choroby, zalecając terapię, czy przynajmniej staram się ulżyć w cierpieniu, muszę mieć na uwadze jego dobro. Ale co robić, gdy człowiek zgodnie z wiedzą medyczną wymaga leczenia, a tego nie chce? Mam okazać pacjentowi szacunek i faktycznie staram się to robić. Czy jednak szacunek nie powinien dotyczyć wszystkich relacji międzyludzkich? Dyżurowałam w nieco innych czasach. Nie było doktora Google. Nie poddawano w wątpliwość tak powszechnie jak dziś naszych rozpoznań, kierując się wiedzą internetowo-szamańską. Mam dobre relacje z pacjentami. Odpowiadam na często wręcz idiotyczne pytania i po tylu latach pracy niczemu się nie dziwię. Ale kiedy słucham o problemach z pijanym narodem na SOR-ach, o obelgach rzucanych na kolegów, o pomówieniach, nasuwa się refleksja, że nieraz niezwykle trudno okazywać szacunek komuś tylko dlatego, że właśnie cierpi. Nie mam pretensji do „Mistrza nad mistrzami” o ten element obietnicy. Hipokrates nigdy przecież nie był na polskim SOR!

Nie nadużywać ich zaufania i dochować tajemnicy lekarskiej nawet po śmierci chorego – ten element przyrzeczenia lekarskiego wydaje się wyjątkowo ważny. Chory człowiek chce lekarzowi ufać, ale też jest niezwykle wrażliwy. Wystarczy jedno nieopatrzne słowo, a nadszarpnięte raz zaufanie nigdy nie powróci. Pamiętając, że jest to nieodzowny składnik terapii, ważmy słowa! A tajemnica lekarska? Niby kolejna oczywista sprawa. Ale czy zawsze taka oczywista? Na pewno jej przestrzegamy. Co prawda rzadko, ale jednak spotykam się z jej szczególnym naruszeniem. Gdy choruje ktoś z kolegów, wielu z nas uważa za właściwe powiadomić o tym wydarzeniu następne kilka osób. Nieraz jestem mocno zażenowana, słysząc takie „nowiny”. Zdarza się, że te informacje jak w „głuchym telefonie” są po drodze zmieniane i wersja ostateczna w niczym nie przypomina tej wyjściowej, przekazanej przez chorującego nie tyle koledze, co LEKARZOWI. W tym wypadku też obowiązuje nas tajemnica lekarska. Wszyscy czasem chorujemy i przecież naprawdę nie chcemy, by informacja o naszym stanie zdrowia stanowiła przedmiot rozmów osób postronnych. Pamiętajmy o tym.

Strzec godności stanu lekarskiego i niczym jej nie splamić, a do kolegów lekarzy odnosić się z należną im życzliwością, nie podważając zaufania do nich, jednak postępując bezstronnie i mając na względzie dobro chorych stan lekarski; już samo sformułowanie brzmi godnie. Jesteśmy ludźmi. Mamy wady, pracujemy pod presją. Myślimy o naszych chorych również poza pracą. Martwimy się o nich. Mamy rodziny i one często ponoszą ciężar skutków ubocznych naszego zawodu: przepracowania, zmęczenia, rozdrażnienia. Nasi pacjenci raczej o tym nie wiedzą. Nasi koledzy – tak. I mimo iż wszyscy jedziemy na tym samym wózku, ciężko przez lata pracując w stresie i niedospaniu, z książkami pod poduszką przed kolejnymi stopniami w zdobywaniu lub aktualizacji wiedzy (przecież właśnie dla dobra chorego), to co i rusz walczymy ze sobą różnymi metodami, z których najgorszą jest właśnie podważanie zaufania do kolegów. Wstyd! Wielki Hipokrates miał rację, przewidując, że nie zawsze będziemy dla siebie życzliwi. Trzeba z tym walczyć. Metoda jest prosta i skuteczna, bo przerwanie wątku i wykazanie braku jakiegokolwiek zainteresowania wypowiedzią innego lekarza w tej materii zawsze zamyka sprawę. Pamiętajmy, że osłabione wewnętrznymi konfliktami środowisko lekarskie nie może sobie skutecznie radzić z ciągłymi na nie atakami, związanymi z nieustannym poszukiwaniem winowajców różnych nieszczęść. Podważanie zaufania do drugiego lekarza to również istotne osłabienie zaufania pacjenta do nas samych, a przecież dla każdego z nas jest oczywiste, że bez wzajemnego zaufania pacjenta i lekarza nie ma skutecznego leczenia!

Stale poszerzać swą wiedzę lekarską i podawać do wiadomości świata lekarskiego wszystko to, co uda mi się wynaleźć i udoskonalićnie bardzo wiem, co dr Hipokrates miał na myśli. Poszerzanie wiedzy to nasz nie tyle obowiązek przede wszystkim wobec chorych, bo to oczywiste, ile nasze bezpieczeństwo. Dobrze wiemy, że skuteczność naszych zawodowych działań zależy od aktualizacji wiedzy medycznej. Ciągle się uczymy i raczej uczyć będziemy. Postęp w medycynie XXI wieku ma charakter lawinowy. Jedno odkrycie rodzi natychmiast szereg następnych. Żeby być na bieżąco, trzeba to wszystko śledzić. Oczywiście zawsze będą i tacy, którzy nie mają ochoty się rozwijać. Tak to już jest. Ktoś kiedyś dał im dyplom potwierdzający nabycie na tamten czas aktualnej wiedzy. Zostali w tyle. Wykruszą się, nie dadzą rady. Trudno. Mają problem. Dobrze, jeśli o tym problemie wiedzą, gorzej – jeśli nie. Całe wieki się uczę. Teraz jest mi łatwiej, bo dostęp do udziału w sympozjach i konferencjach warunkują tak naprawdę tylko pieniądze. Do dyspozycji są materiały papierowe, multimedialne, wszystko okraszone pięknymi zdjęciami. Kiedyś było znacznie gorzej. Udział w konferencji czy kongresie (w szczególności zagranicznym) graniczył z cudem. Książki owszem były, ale drogie, a często także trudno dostępne. Dodatkowym dla mnie utrudnieniem był mój osobisty sposób uczenia się, który praktycznie eliminował możliwości książkowych pożyczek. Kiedy miałam jakiś temat zgłębić, to choćby jego omówienie zajmowało jedynie 10 stron, musiałam kupić całą książkę. Stąd w moim posiadaniu są książki, w których część rozdziałów znajduje się na kartach bardzo dokładnie odręcznie pozapisywanych (nieważne że na druku, bo ja i tak wiedziałam o co chodzi), a część wygląda, jakby dopiero co opuściła drukarnię, co jest dowodem, że wiedza z tych kartek mnie nie interesowała.

26 27 gdl 5 2013660

Na szczęście nie próbowałam nic wynaleźć, więc nie musiałam mierzyć się z wyzwaniem podawania informacji o potencjalnym wynalazku do wiadomości świata lekarskiego, ale pewnie jest to jeszcze jedna „droga przez mękę”, skoro mądry Hipokrates ją przewidział.

Jak widać realizacja poszczególnych obietnic uwzględnionych przez tekst przyrzeczenia lekarskiego niekoniecznie musi być prosta, łatwa i przyjemna. Dobrze że „Mistrz wszystkich mistrzów” ograniczył nas w składanym przyrzeczeniu do tych kilku punktów, bo w dobie wielu, nieznanych Mu na szczęście, instytucji, procedur i wytycznych przy większej liczbie obietnic sam chyba niewąsko by się pogubił.

Alicja Barwicka
okulistka

Fotografie z archiwum autorki.

26 27 gdl 5 20132400

GdL 5_2013