Milczenie kury, czyli jak pozostać lekarzem...

drabina300

... i nie zwariować

Izabela Ociepa-Wierus 

Byłam lekarzem, jestem nim i do końca życia będę. Tak już jest. Czy tego chcę, czy nie. Obecnie muszę przyznać, że trochę mniej chcę. Mam jednak nadzieję, że brak entuzjazmu jest tylko chwilowy, bo odwrotu nie ma. Żebym nie wiem jak próbowała stłamsić lekarza w sobie – on zawsze wychodzi na wierzch. Czasem w najmniej oczekiwanym momencie, co psuje czasem otoczeniu zabawę. Może to jednak uratować komuś życie, ale dopóki się tak nie stanie, nikt tego nie doceni. Nie mam złudzeń.

Podobno albo się jest lekarzem, albo się nim nie jest. Nie ma nic pośredniego. Nie można nim być tylko trochę, bo wtedy jest tylko udawanie lekarza. Wielu kolegów odgrywa taką farsę, ale efekty zwykle są żałosne. Często nawet dla nich samych, choć oni ostatni to zauważają.

Nieco inaczej wyobrażałam sobie swoją pracę

I wcale nie chodzi o to, że widziałam ją w różowych barwach. Znałam blaski i cienie tej profesji, bo jestem dzieckiem chirurga, który większość życia spędzał w szpitalu. Widziałam ogromne zmęczenie ojca, który po ostrym dyżurze i kolejnym przepracowanym dniu wracał do domu. Ten aspekt pracy lekarza obserwowałam aż nazbyt często.

Z drugiej strony były takie uczucia jak ogromna satysfakcja z uratowania komuś zdrowia lub życia i prawdziwa wdzięczność pacjentów. Wdzięczność przybierająca oprócz słownych podziękowań różne formy. Na pieczątce taty umieszczony był nasz adres domowy, więc nie było tajemnicą, gdzie mieszkamy. Nierzadko po otwarciu drzwi stawaliśmy oko w oko z babiną w chuście z wielkim koszykiem jajek, grzybów czy innych wiktuałów. Pamiętam osłupienie, w jakie wprawiła mnie pani, która powiedziała: „Niech będzie pochwalony! To dla pana doktora!”, wcisnęła mi w ręce żywą kurę ze skrępowanymi nogami, odwróciła się na pięcie i uciekła pędem, nie mówiąc nawet jak się nazywa. Miałam jakieś 7 lat i doświadczenia z drobiem (zwłaszcza żywym) żadnego. Wsadziłam biednego ptaka do wanny i poszłam odrabiać lekcje. Dalszy los kury i wygląd łazienki wyparłam z pamięci, natomiast do dziś pamiętam gdakanie zza drzwi.

Nie tęsknię bynajmniej za „dowodami wdzięczności”. Tęsknię za wdzięcznością. Taką prawdziwą. Słowo „dziękuję” jest wbrew pozorom bardzo ważne. Sprawia, że widzimy sens tej pracy. Jest trochę jak oklaski dla aktora.

Wyrosłam w atmosferze szacunku i ogromnej pokory do tego zawodu

Zarówno ze strony lekarzy, których znałam, jak i ze strony pacjentów. Teraz bardzo mi tego brakuje. Pamiętam sposób, w jaki sąsiedzi i pacjenci zwracali się do taty. Czułam, że jest kimś ważnym, mimo że tego nie okazywał.

Prawdziwy lekarz nie musi nikomu udowadniać, że zasługuje na szacunek. On po prostu ten szacunek wzbudza. Całym sobą – kulturą osobistą, życzliwością, spokojem. Gdy byłam małą dziewczynką, tato jawił mi się jako władca życia i śmierci pacjentów. Będąc chirurgiem urazowym niejedno życie i zdrowie na pewno uratował. Była w tym dla mnie (i jest nadal) jakaś magia. Też tak chciałam. Wybierając zawód nie przewidziałam jednak zmian, jakie nastąpią dokoła. I mam za swoje.

Zamiast satysfakcji z pracy – zniechęcenie. Zamiast szacunku pacjentów – nienawiść

Odnoszę coraz częściej wrażenie, że lekarz jest wrogiem publicznym numer 1. Grzechów lekarza jest wiele.

Po pierwsze: wykształcił się za pieniądze obywatela i nie wykazuje chęci do oddania tych pieniędzy obywatelowi.

Po drugie: ma czasem trochę lepszy samochód niż pacjent. Takich rzeczy pacjent nie wybacza nigdy. Gdyby jednak lekarz przyjechał do pracy gorszym samochodem, będzie się jawił w oczach pacjenta jako nieudacznik, który nie umie zarobić na porządne auto.

Po trzecie: lekarz za dużo pracuje. Jest tak pazerny na pieniądze, że pracuje na kilku etatach i dodatkowo w prywatnym gabinecie. Gdyby doba była dłuższa, na pewno pracowałby jeszcze więcej, bo wiecznie mu mało.

Po czwarte: lekarz nie chce pracować. Nie zgadza się na pracę ponad 48 godzin tygodniowo. Jest bezdusznym leniem gotowym opuścić chorych, bo jest „trochę” zmęczony. A przecież przysięgał „na Hipokratesa”.

Sprzeczności między punktem trzecim i czwartym obywatel nie zauważa.

Po piąte: lekarz jest rozlazły i bardzo powoli przyjmuje pacjentów, co stwarza kolejki w korytarzu przychodni. Tak twierdzi pacjent w poczekalni. Ocena ta diametralnie zmienia się z chwilą przekroczenia progu gabinetu, bo wtedy nagle okazuje się, że:

Po szóste: lekarz tak się spieszy, że obywatel nie zdąży opowiedzieć o swoich dolegliwościach na tyle dokładnie, na ile by chciał. Wprawdzie opowie, że spadł z roweru, ale nie zdąży dodać, w której części miasta się to stało. No i lekarz nie będzie też wiedział, że pacjent wracał wtedy z działki.

Po siódme: lekarz nie chce przepisać antybiotyku, a katar nie mija już drugi dzień.

Po ósme: lekarz na wszystko daje antybiotyk, bo nie ma innego pomysłu na leczenie.

I tak dalej... I tak dalej...

Miało być inaczej

Daliśmy się wpędzić w spiralę wzajemnie wykluczających się oczekiwań. Zapanował totalny chaos i odwrócenie wartości. Nigdy nie było idealnie, ale przynajmniej byliśmy na szczycie drabiny społecznej. Teraz ta drabina nas przygniotła. Bo na to niestety pozwoliliśmy.

Izabela Ociepa-Wierus
lekarz, po prostu lekarz

Rys. Alicja Wierus

GdL 12_2017