40 lat...

... to już pora presbyopii

Alicja Barwicka

Przyrzeczenie okulary660

My sobie pracujemy, pracujemy, pracujemy… a czas płynie… Co jakiś czas zatrzymujemy się na chwilę i stwierdzamy ze zdziwieniem, że od odebrania lekarskiego dyplomu upłynęło już dziwnie dużo czasu. Nieraz się spotykamy, gadamy, wspominamy, chwalimy sukcesami własnymi albo dzieci i dopytujemy jedni drugich, co słychać u tych, których pamiętamy, a dawno nie widzieliśmy. Nieraz słyszymy wieści, których wcale nie chcemy usłyszeć, ale na szczęście tylko nieraz, bo zwykle są to miłe kameralne spotkania, które nie tylko pozwalają na chwilę relaksu, ale dają też mnóstwo optymizmu i wiary w sens tego, co robimy.

Ponieważ w 1972 roku wydział lekarski Akademii Medycznej w Warszawie ukończyło około 300 osób, spora część rozpierzchła się nie tylko po kraju, ale i po szerokim świecie. Niektórzy z nas także z tej przyczyny nie mogli się spotkać w większym gronie od czasu pamiętnego, bo niezwykle uroczystego, rozdania dyplomów. Podobne problemy dotyczą prawdopodobnie wszystkich absolwentów szkół, niezależnie od ich rodzaju i pewnie dlatego wymyślono koleżeńskie zjazdy.

Uczczenie zjazdem absolwentów kolejnych okrągłych rocznic uzyskania dyplomów szło u nas jak po grudzie i wszystko wskazywało na to, że chyba się jednak nigdy nie zmobilizujemy. Pierwszą próbę organizacji czegoś na kształt małego zjazdu (ale jednak większego niż te nasze kilkuosobowe spotkania w najczęściej znanym sobie gronie) podjęliśmy spontanicznie 15 lat temu. To były jednak zupełnie inne czasy, więc organizacja polegała głównie na ścisłym podziale ról oraz na uruchomieniu przekazu wiadomości o imprezie pocztą pantoflową, bo każdy przecież znał kilka osób. Kiedy role zostały przydzielone, a wiadomość poszła w świat, bardzo szybko się okazało, że zainteresowanie jest naprawdę duże. Ponieważ moją rolą było „zapewnienie podłogi”, to jako gospodyni spotkania miałam zaszczyt witania przybywających kolegów. I tu co rusz pojawiał się problem z ustaleniem tożsamości pojawiających się osób. Śmiechu było przy tym co niemiara. Posiadacze innych ról też mieli problemy, np. gdzie w domowej kuchni postawić te wielkie gary z sałatkami na 50 osób, czy też jak podgrzać na kuchence wielki kocioł z gorącym daniem, skoro na tej kuchence nijak nie chciał się zmieścić? Spotkanie było nie tylko udane, ale przeszło do historii medycyny jako przykład praktycznej organizacji w zakresie ochrony zdrowia (OOZ był moim ostatnim egzaminem na studiach, więc powinnam jeszcze coś z niego pamiętać).

Potem było jeszcze kilka prób zorganizowania już „prawdziwego zjazdu”. Sporządzaliśmy listy uczestników, zbieraliśmy informacje dotyczące optymalnej formy spotkania, ale nie mogliśmy nic konkretnego ustalić, a im więcej nas debatowało, tym trudniej było o wypracowanie jednej koncepcji. Ale nie ustawaliśmy w staraniach, bo wszystko sprowadzało się do bardzo sympatycznych spotkań w miejscach, które nieraz (co prawda bez naszych zasług) pojawiały się potem na pierwszych stronach gazet (jak słynny z afery hazardowej „Pędzący Królik”).

Atymczasem czas sobie płynął i kolejne okrągłe rocznice umykały bez specjalnego świętowania. Jednak świadomość, że zbliża się 40-lecie ukończenia studiów zmobilizowała nasze niepokorne, rozsiane po całym świecie środowisko i tym razem prawdziwy zjazd udało się zorganizować. Sadzę, iż konkretną miarą osiągniętego sukcesu jest to, że już po kilku dniach pojawili się chętni do organizacji następnego.

Zanim nadeszła godzina zero, trzeba się było przygotować. Podstawową sprawą jest, jak wiadomo, ustalenie kto dowodzi. Musi być ktoś taki, bo inaczej liczba zdań w każdej sprawie przewyższająca liczbę obecnych jest gwarantem niepowodzenia. Nam się w tej sprawie udało. To Główny Organizator wziął na szczęście na swoje barki wysyłanie zawiadomień o terminie, dokonał (po nieskończenie wielu konsultacjach) wyboru miejsca spotkania, egzekwował obowiązki finansowe od kolejnych zgłaszających się. Ten jego trud i konsekwencję w dążeniu do celu będziemy mieć jeszcze bardzo długo we wdzięcznej pamięci, bo też jest co docenić.

Ale wśród przygotowań do tak wielkiego wydarzenia to przecież nie wszystko. Potencjalny uczestnik przedsięwzięcia zasięga zwykle języka u bardziej doświadczonych, bo nie każdy musi wiedzieć, jak wygląda prawdziwy zjazd absolwentów. Głosy tych, co wszystko w tej materii wiedzą, można podzielić na trzy kategorie.

Kategorię I reprezentują osoby, które były uczestnikami lub słyszały o WIELKIEJ UROCZYSTOŚCI. Jej charakterystyczne cechy to dwudniowa impreza, najlepiej na terenie pałacu lub co najmniej reprezentacyjnej posiadłości czy ekskluzywnego hotelu, oraz uroczyste rozpoczęcie (Msza św., poczty sztandarowe, przemówienia władz uczelni i miejscowych notabli). Respektując przygotowany przez organizatorów harmonogram, uczestnicy zajmują wyznaczone im miejsca według konkretnego klucza (np. numer grupy studenckiej) i kolejno przypominają się kolegom, przedstawiając im jednocześnie swoje sukcesy i osiągnięcia.

Kategoria II nie ma aż tak wyszukanego charakteru i jest ze wszystkich najbardziej pojemna. Można do niej zaliczyć zarówno imprezy jednodniowe, ale za to do białego rana, jak i te nie w pełni dwudniowe (goście wyjeżdżają po śniadaniu), przemawiających VIP-ów jest mniej, ale za to każdy uczestnik także musi przedstawić reszcie dotychczasowe osiągnięcia (z oczywistych powodów porażki pomija się milczeniem).

Jeśli ktoś nie lubi tłumaczyć się innym, powinien zabiegać o organizację imprezy III kategorii. Tu nie ma sztywnych reguł. W umówionym miejscu i o umówionej porze spotykają się imprezowicze. Ponieważ celem spotkania jest SPOTKANIE ludzi, których się bardzo dawno albo bardzo niedawno nie widziało, nie ma harmonogramu, nie ma mów powitalnych czy przemówień. Jest za to odpowiednio dużo miejsca, są stoły i krzesła, by każdy z każdym mógł na chwilę usiąść, pogadać, powspominać, obejrzeć zdjęcia, wymienić telefony i adresy mailowe, coś zjeść, coś wypić, a do tego w tle muzyczka, która tych najważniejszych rozmów nie zagłuszy.

Wszystkie rodzaje spotkań mają swoje wady i zalety, swoich zwolenników i przeciwników. Dlatego nie można którejś kategorii uznać za tę najlepszą. Niezależnie od formy spotkania i tak staje się ono impulsem do kolejnych, najczęściej już w bardziej kameralnym gronie.

abstefgdl 7 2012 350

Nasze spotkanie po 40 latach miało charakter bardzo nieformalny i sądzę, że była to jego wielka zaleta. To, co zawsze stanowi pewien problem, zwłaszcza dla tych, którzy nijak nie mogą sobie przypomnieć osoby, z którą właśnie rozmawiają, rozwiązuje imienna plakietka zaopatrzona w zdjęcie z czasu studiów. Tak naprawdę była to jedyna reguła, którą narzucił nam Główny Organizator. Pewnie dlatego wszyscy się do niej skwapliwie zastosowaliśmy.

Niektórzy z nas dzięki takiemu rozwiązaniu uniknęli wielu pomyłek. A pomyłki wynikające z pytań każdego z nas: na ile się zmieniliśmy i czy będziemy rozpoznani, są przecież wliczone w tego rodzaju spotkanie. Bardziej radykalni z naszego grona już na kilka tygodni przed właściwą datą rozpoczęli stosowanie mniej lub bardziej drakońskiej diety, by chociaż trochę zbliżyć wagę do tej sprzed 40 lat. Generalnie takie działania wcale nie były potrzebne, bo bardzo się nie zmieniliśmy, a niewielkie różnice w sylwetkach oceniam na z grubsza fizjologiczne. Dlatego gdy tylko dotarliśmy na miejsce, mogliśmy, dzięki własnej pamięci i plakietkom rzucać się sobie na szyje, cieszyć i rozdawać ochy i achy. Jednym słowem ze wzajemnym rozpoznawaniem się nie było tak źle.

Trzeba jednak pokreślić, że wśród ponad osiemdziesięciu osób uczestniczących w spotkaniu nie było nikogo, kto nie utrzymywałby bieżących kontaktów przynajmniej z kilkoma kolegami. Skutkowało to nieocenioną wzajemną pomocą. Mimo iż nie było formalnego harmonogramu narzucającego formę publicznych wypowiedzi, sami przed sobą chwaliliśmy się wszystkim, czym można się pochwalić, a więc dziećmi, wnukami, osiągnięciami naukowymi i zawodowymi (praktycznie wszyscy jesteśmy aktywni zawodowo), wynikami sportowymi itd. Zdjęcia i wizytówki przechodziły z rąk do rąk. Wspominaliśmy czasy dobre i złe, chwile szczęścia, ale i te smutne. Żałowaliśmy nie tylko tych, którzy już nigdy nie pojawią się na naszych spotkaniach, ale i tych, którzy nie mogli, lub nie chcieli na to obecne przyjść. Przywołaliśmy wiele cudownych, radosnych wspomnień. Niewątpliwą atrakcją były zdjęcia z przysięgi wojskowej, kiedy to w wojskowych mundurkach maszerowałyśmy dość nieskładnie po bieżni warszawskiego stadionu Skra. Te mundurki były zresztą ku rozpaczy naszych wojskowych opiekunów nieustannie przerabiane domowymi sposobami, zależnie od aktualnej mody i wyglądały dość zabawnie. Zdjęcia są zbiorowe, więc każda osoba, która dostała je do ręki, usiłując rozpoznać bohaterki parady wojskowej szukała (swoich lub cudzych) szkieł do bliży. I dopiero po tej zbiorowej presbyopii można się było zorientować, że to radosne towarzystwo, zaśmiewające się do łez, ma już trochę więcej niż …dzieścia, a nawet ...dzieści lat.

ABimg195 660

Wśród wielu emocji, które towarzyszyły spotkaniu, to właśnie radość była tą najbardziej zauważalną. Cieszyliśmy się ze wszystkiego. Ze spotkania wszystkich ze wszystkimi i każdego z każdym, ale też z tego, że znowu chociaż przez kilka godzin jesteśmy jedną wspólnotą, rokiem, grupą studencką. Rozpierała nas radość, że udało nam się zdziałać w życiu sporo dobrego i że zawsze komuś to służyło. Dostrzegaliśmy też z dumą, że ciągle jesteśmy aktywni i że mimo wielu przeciwności losu czerpiemy z tego satysfakcję. Na te kilka wspaniałych godzin codzienne troski gdzieś się taktownie pochowały, nie burząc naszego ponownie odkrytego optymistycznego spojrzenia na świat. To chyba tylko dzięki niemu potrafiliśmy, rozmawiając o sprawach aktualnych zachować do nich dystans, i nawet czające się na horyzoncie kary zapisane w nowych, ofiarowanych nam przez NFZ umowach nie były nam straszne.

Oby ten nastrój udało się utrzymać na dłużej na przekór małym i dużym problemom, obecnym przecież w życiu każdego z nas. Problemy nie znikną, ale świadomość, że lista numerów telefonów do przyjaciela istotnie się wydłużyła, jest największą wartością dodaną naszego spotkania.

Alicja Barwicka
okulistka

GdL 7_2012