Niezapomniany kongres z powodu ciekawych obrad, sympatycznych współuczestników, gala dinner w Sali Błękitnej Ratusza w Sztokholmie, miejsca zakwaterowania, a także zakupów, które służą mi do dziś. Kongres ten, podobnie jak w Barcelonie też nie był wolny od dojazdów zatłoczonymi pociągami do centrum kongresowego. Moja grupa tym razem załapała się na mieszkanie w hotelu Scandic na terenie Sztokholmu, ale z uwagi na duże obłożenie trafiliśmy do maciupeńkich pomieszczeń na poziomie minus jeden, do tego bez okien. Aby uniknąć ataku klaustrofobii, trzeba było wyjść na powierzchnię i udać się na przykład na zakupy na słynną handlową ulicę Drottninggatan, która powstała w XVII wieku i początkowo nosiła nazwę Stora Konungsgatan (Wielka Ulica Króla). W dalszych latach została przemianowana na Drottninggatan, na cześć królowej Krystyny. Poczułam się niczym moja imienniczka i nabyłam kremową bluzkę, która stała się moją ulubioną, granatowy żakiet ze złotym guzikami oraz spodnie do niego, a także zieloną kurtkę.
Zakup strojów był podyktowany uczuciem określanym w języku angielskim jako „underdressed”, które ogarnęło mnie, gdy dowiedziałam się, że gala dinner dla uczestników kongresu odbędzie się w słynnej Sali Błękitnej sztokholmskiego ratusza, w której król Szwecji podejmuje kolacją laureatów Nagrody Nobla.
Co znaczy termin underdressed?
Według słownika Cambridge jest to, cyt. „wearing clothes that are not attractive enough or formal enough for a particular occasion (https://dictionary.cambridge.org/dictionary/english/underdressed), czyli ubranie nie dość atrakcyjne lub nie dość formalne na daną szczególną okazję.
Moja badge'a
Blå hallen czyliSala Błękitna Ratusza Miejskiego w Sztokholmie, w której gala dinner mają laureaci Nagrody Nobla
Zaproszenie na gala dinner w Sali Błękitnej
Menu gala dinner, w a nim lobster! (czyli homar) - dopiero teraz go zauważyłam!
Tematyka homarów gościła już w moim artykule "O diecie polskiej i śródziemnomorskiej" (Antidotum 1999,10,41-47), w którym pisałam tak: Ryby wszyscy znamy. Inaczej jest z frutti di mare. Nie powinniśmy jednak peszyć się zbytnio brakiem doświadczenia z owymi egzotycznymi owcami morza. Los może zesłać nam pomocną dłoń w zupełnie nieoczekiwanych sytuacjach. Mira Michałowska, żona dyplomaty, a jednocześnie znakomita znawczyni kuchni, wzbogaciła swoje doświadczenie ma temat frutti di mare w zupełnie niecodziennych okolicznościach. Pani Michałowska w czasie wojny plynęla małym statkiem handlowym z Francji do północnej Afryki. W książce pod przewrotnym tytułem "Przed kuchnię i od frontu" tak oto opisuje swoje spotkanie z frutti di mare:
Któryś z moich towarzyszy kupił kilka homarów i położył jednego przed mną. Z nieufnością spoglądałam na wielkiego raka. Nie podobał mi się. Ale byłam potężnie głodna, więc otworzyłam scyzoryk, chwyciłam zwierzaka za łeb i już chciałam go przekroić, kiedy siedzący nieopodal Francuz, nie ogolony, nie domyty, jak my wszyscy pan w średnim wieku, krzyknął wielkim głosem "stop" i rzucił się wmoją stronę. wyjąwszy mi energicznym ruchem scyzoryk z ręki zręcznie przekroił homara. Jego rodacy zwrócili na mnie oczy. Patrzyli na mnie z pogardą zmieszaną z politowaniem. Mademoiselle, - powiedział nie ogolony Francuz - proszę sobie zapamiętać: HOmara nie kroi się nigdy, ale to nigdy wszerz. Zawsze wzdłuż. Zawsze.
Z homarami tak już jest, że generują niespodzianki. Niedawno ogładałam menu restauracji mającej się za bardzo elegancką. Jedno z oferowanych dań nazywało się "ogon homara" i kosztowąło 350 zł... Na samą myśl ile mógłby kosztować cały homar może zrobić się człowiekowi słabo. Poza uroczystą kolacją mieśmy także koncert symfoniczny dla uczestników kongresu.
Koncert dla uczestników kongresu
Po obradach zwiedziliśmy Vasa Museum, gdzie eksponowany jest okręt Vasa, który zatonął w 1628 r., a w 1962 r. został wydobyty z dna morskiego. Muzeum robi niesamowite wrażenie pod każdym względem. Uległam czarowi sklepu z pamiątkami i nabyłam tackę z wizerunkiem okrętu, która podobnie jak stroje służy mi do dziś i jest w znakomitym stanie.
W muzeum kupiłam sobie białą tackę z wizerunkiem okrętu, podobnie jak zakupione w Sztokholmie ubrania jest świetna i służy mi do dziś przy przygotowywaniu herbaty oraz mojej ostatnio ulubionej melissy. Inny rodzaj emocji podczas pobytu w Sztokholmie zapewniło nam zakwaterowanie w hotelu Scandic.
Hotel Scandic
Moja kajuta na poziomie - 1
Moja kajuta wejście do łazienki
A w kajucie zaplombowany barek
Bilet na komunikację miejską i podmiejską.
Niezależnie od emocji kwaterunkowo - kulinarnych był to znakomity kongres pod każdym względem.
Opis wina, które podawano do kolacji
Jest to ciemnoczerwone wino z nutami głębokiego fioletu, pełne intensywnych aromatów czarnej porzeczki z pikantnymi nutami białego pieprzu, lukrecji, wanilii, oliwek czarnych i liści laurowych. Na wykończeniu długie i dobrze zdefiniowane taniny. Podawać w temperaturze 16° C, warto je otworzyć 2 godziny przed skosztowaniem.
Winnice z których pochodzą grona, wykorzystane do stworzenia „La Rollande” położone są na równinie poniżej otaczających go wzgórz, gdzie gleby składają się z granitowych i czwartorzędowych rezerwatów przybrzeżnych pozostawionych przez rzekę Isere (glina i żwir). Winogrona są ręcznie zbierane w pełnej dojrzałości, w celu zachowania pierwotnych aromatów owocowych. Następnie wino jest starzone w 100-letnich kadziach dębowych i betonowych przez 12 miesięcy przed butelkowaniem.
Nie samą pracą człowiek żyje powiedziałam sobie po kongresie w Mediolanie i wybrałam się na wczasy do Warny do ówczesnego ośrodka wypoczynkowego URM, który był dostępny dla wszystkich obywateli za opłatą.
Przed budynkiem ośrodka
Na spacerze po Warnie, jestem w T-shircie kupionym w Tunisie
Kongres ESH w2001 roku, był ostatnim spotkaniem naukowym zorganizowanym wmurach mediolańskiego uniwersytetu. Wszystkie następne odbywały się wcentrum kongresowym. Mieszkałam tym razem whotelu Relais Mercure Milano od 14 do 20 czerwca, aformalności rezerwacyjne załatwiałam wwarszawskim biurze Merry Travel przy ulicy Freta 20/24, które miało wswej ofercie pośrednictwo wrezerwacji włoskich hoteli.
Dziedziniec Uniwersytetu w Mediolanie
Abstract book
Płaciłam gotówką zgóry iotrzymałam voucher, na podstawie którego kwaterowano mnie whotelu. Nie zachowały się rachunki, ale dzisiejsza cena to 535 zł za noc, awięc sporo. Zlotniska jechałam do centrum pociągiem, do stacji Milano Cadorna za 5,68 euro. Ze stacji doszłam na piechotę ulicami via Carducci, potem wlewo wvia de Amicis iwprawo wvia Conca del Naviglio, atam zaraz hotel. Mieszkałam wpokoju 306, pewnie na drugim piętrze. Śniadania wydawano na poziomie minus jeden wniewielkiej sali.
Na krużganku Uniwersytetu Mediolańskiego
Koncert chóru La Scali, jaki odbył się po uroczystości otwarcia obrad w 1999 r. zachęcił mnie i tym razem do odwiedzenia gmachu opery, ale zpowodu remontu nie mogłam kupić biletu na przedstawienie. Zwiedziłam jedynie muzeum oraz obejrzałam przez drzwi salę przedstawień. La Scala wydała mi się mała wstosunku do swojej wielkiej sławy.
Najciekawszym wydarzeniem naukowym tego kongresu była sesja zudziałem profesora Louisa Ignarro ( za stołem pierwszy od lewej), laureata Nagrody Nobla z1998 roku za odkrycie mechanizmu działania tlenku azotu. Kilka lat później wWarszawie miałam okazję poznać prof. Ignarro przeprowadzić znim krótki wywiad.
Kongresy ESH są organizowane wlata nieparzyste wMediolanie, awlata parzyste winnych miastach europejskich. Kolejny kongres ESH odbywał się wGoeteborgu. Lecieliśmy przez Helsinki iwydało mi się, że jest to spore lotnisko, apersonel nadmiernie dociekliwy. – Jest pani zgrupą, aile osób liczy grupa, zktórą pani podróżuje? – zapytał mnie pogranicznik, który dobrze by się sprawdzał wzadawaniu pytań na granicy amerykańskiej. Nie znałam dokładnej odpowiedzi, nie liczyłam towarzyszy podróży, ale szczęśliwie nie zmniejszyło to mojej wiarygodności jako uczestniczki kongresu - wówczas jeszcze z kraju nie należącego do Unii Europejskiej. Mieszkaliśmy whotelu Quality Panorama przy ulicy Eklandagatan 51-53, jedna noc 87 euro, zaletą była możliwość dojścia pieszo do centrum kongresowego.
Moja badge'a
Centrum kongresowe okazało się bardzo nowoczesne, zwygodnymi fotelami, lśniące czystością.
Otwarcie kongresu - słowa powitania od króla Szwecji Karola XVI Gustawa, rektora uniwersytetu w Goeteborgu oraz prezydenta International Society of Hypertension prof. A. Zanchettiego.
Poza obradami na tematy już dziś nieco zdezaktualizowane warto wspomnieć wyprawę do restauracji Kungstoreget, wktórej podawano mikroskopijne dania, dosłownie dwa kęsy, adań było kilka. Nietypowym pomysłem było serwowanie do każdego zdwóch kęsów kieliszka alkoholu, za każdym razem innego. Tak więc goście dostali po kieliszku wódki, wina, likieru, piwa, brandy, nalewki ijeszcze innych drinków. Rezultat był dla tych, co stawili czoło całej ofercie, zabójczy. Osobiście zrezygnowałam zpicia alkoholu całkowicie idzięki temu trzymałam się przez cały wieczór inastępny dzień wnienagannej formie. Nie mniejszego hartu ducha wymagało wytrwanie wszwedzkiej operze na przedstawieniu musicalu Les Miserables, poprzedzonym bankietem. Już nie pamiętam, co było gorsze, ale wyszłam wpołowie iprzez całe miasto wędrowałam na piechotę dla ochłonięcia zmocnych przeżyć towarzyszących obcowaniu zoperą szwedzką. Chyba po godzinie dotarłam do hotelu.Tak więc doświadczyłam ciężkiego żywota wpółnocnej krainie. Odwiedziłam jeszcze jakiś dom towarowy znieciekawą ofertą odzieżową iusiłowałam kupić pamiątki na lotnisku, ale większych sukcesów wtej sferze nie odniosłam.
Moja nowoczesna edukacja kardiologiczna, podobnie jak nadciśnieniowa, rozpoczęła się w1999 roku. Na przełomie sierpnia iwrześnia wybrałam się na kongres European Society of Cardiology, który odbywał się wBarcelonie. Kongresy europejskie gromadzą sporąpubliczność sięgającą kilku tysięcy uczestników, tak że hotele wmieście są wyładowane po brzegi.
Miejsce obrad oraz po lewej uczestniczka (w zielonym kostiumie)
Wrezultacie spaliśmy wmiasteczku Sabadell, zktórego można było dojeżdżać koleją podmiejską lub autobusem kongresowym do miejsca obrad. Autobus odjeżdżał za wcześnie, bo o7.00 itrudno było zdążyć na śniadanie. Wrezultacie jeździłam koleją izmuszona byłam kupować bilety wsamoobsługowych automatach na dworcu.
Autobus turystyczny w Barcelonie
Bilet na autobus turystyczny w Barcelonie
Hiszpanie mają imperialne przeświadczenie, że wszyscy mówią wich języku. Lubią też zmuszać turystów do zgłębiania tajników języka hiszpańskiego na skonstruowanych przez siebie automatach, zinstrukcjami obsługi wyłącznie wjęzyku lokalnym, nie dając szansy na kontakt zżywym człowiekiem. Aszkoda, bo inni wyciągnęli wnioski zfaktu, że świat się zmienia. Na przykład najelegantszy hotel wPuerto Iguazu prowadzi infolinie telefoniczne do rezerwacji pokoi nie tylko po hiszpańsku, co jest oczywiste, nie tylko po angielsku, co jest zrozumiałe, ale ipo... rosyjsku, co dowodzi, że Argentyńczycy wiedzą, gdzie stoją konfitury. Tymczasem Hiszpanie myślą, że konfitury stoją ciągle iwyłącznie na ich półce...
Rozkład jazdy na trasie Sabadel - Barcelona
Czas przejazdu pociągiem wg Google Maps 33 minuty
Wojując zautomatami kupowałam bilet idojeżdżałam wkońcu do Barcelony. Pierwszego dnia, jeszcze wolnego od kongresowych zajęć, zwiedziłam la Rambla. Nie zrobiła wtedy na mnie szczególnego wrażenia. Ogólnie Barcelona dość mi się podobała, jednakże zpowodu obowiązków kongresowych nie zdążyłam zwiedzić miasta poza obejrzeniem go zokien autobusu turystycznego ikrótką wizytą wSagrada Familia.
Plac Sagrada Familia
Sagrada Familia
Najciekawsze doniesienie jakie usłyszałam na tym kongresie dotyczyło suplementów witaminowych diety iich roli wprofilaktyce schorzeń układu krążenia. Zaprezentowano wyniki suplementowania diety witaminą E, która podawana wpostaci tabletek nie miała szczególnego znaczenia wprofilaktyce. Podano też informację, że 65% Amerykanów używa suplementów witaminowych. Jeden zdyskutantów, profesor Victor Herbert wygłosił słynne zdanie, komentowane szeroko wkuluarach: „Zpewnością wiemy tylko to, że Amerykanie wydalają najdroższy mocz świata”. Rozweseleniu kardiologów nie było końca. Profesor Herbert jest znany jako ekspert wzakresie żywienia iprezes American Society of Clinical Nutrition.
Notatki pilnej słuchaczki wykładu prof. V.Herberta
Jednak sprawa suplementów witaminowych ma się zupełnie inaczej, jeżeli dotyczy przeciętnego Amerykanina. Gdy szkoliłam się językowo wThomaston, moja gospodyni pewnego niedzielnego popołudnia powiedziała:Krystyna, chodźmy do kuchni, pokażę Ci, jakie witaminy biorę– izaprezentowała mi kilkanaście różnych opakowań. Po czym zapytała: Aty jakie witaminy zażywasz?Na wiadomość, że nie biorę żadnych witamin, spojrzała na mnie zzaciekawieniem, azjej oczu płynęło pytanie:Jakim cudem jeszcze żyjesz, trzymasz się na nogach, ana dodatek przemierzyłaś pół świata?
Stolicą współczesnej hipertensjologii jest Mediolan – miasto uniwersyteckie na północy Włoch, o wielowiekowej tradycji, szczycące się wspaniałymi zabytkami architektury oraz malarstwa, a także słynną operą La Scala. Mediolan jest od wielu wieków miastem artystycznych i intelektualnych wyzwań, nic więc dziwnego, że tam właśnie powstało w 1983 roku European Society of Hypertension (ESH).
Ważnym elementem w mojej edukacji hipertensjologicznej były kongresy naukowe. W ramach samodzielnej egzystencji zawodowej 10 czerwca 1999 roku wyruszyłam na kongres European Society of Hypertension do Mediolanu. To był i nadal pozostaje pamiętny dzień. W Gujanie Francuskiej 10 czerwca jest obchodzone Święto Zniesienia Niewolnictwa, ja także celebruję to święto.
Mediolan 1999
Bywałam na kongresach hipertensjologicznych jako uczestniczka, współautorka doniesień naukowych, mentorka młodszych kolegów oraz akredytowany dziennikarz medyczny.
Moja bagde'a
Uroczyste otwarcie kongresu oraz występy chóru La Scala
Debiutowałam symboliczną (nie)obecnością jako współautorka doniesienia Acute pressor and humoral effects of smoking in patients with essential hypertension and in normotensive subjects zaprezentowanego na Second European Meeting on Hypertension, Milan, 9-12th June, 1985, abstract 250.
♦ Mediolan ESH 1999 – jako uczestniczka
♦ Goeteborg ESH 2000 – jako uczestniczka
♦ Mediolan ESH 2001 – jako uczestniczka przedstawiająca doniesienia plakatowe oraz mentorka młodszego kolegi
♦ Berlin ESH 2002 – jako uczestniczka
♦ Mediolan ESH 2003 – jako uczestniczka
♦ São Paulo ISH 2004 – jako uczestniczka przedstawiająca doniesienia plakatowe, otrzymałam travel grant
♦ Paryż 2004 – jako uczestniczka przedstawiająca doniesienia plakatowe oraz mentorka dwóch młodszych koleżanek
♦ Cancun ISH 2005 – jako uczestniczka przedstawiająca doniesienia plakatowe
♦ San Francisco 2005 – jako dziennikarz medyczny akredytowany na kongresie American Society of Hypertension
Zwiedziliśmy także muzeum w Heraklionie, na stronie www czytamy:
Muzeum Archeologiczne w Heraklionie jest jednym z najstarszych i najważniejszych muzeów w Grecji, a także jednym z najbardziej znanych muzeów w Europie. To domy reprezentatywnych elementów ze wszystkich okresów prehistorii i historii Kreteńczyków, obejmujących chronologiczną rozpiętość ponad 5,500 lat od okresu neolitu do czasów rzymskich. Muzeum Archeologiczne w Heraklionie szczyci się swoją unikalną kolekcją minojską, która zawiera arcydzieła sztuki minojskiej. To jest słusznie uważany za Muzeum Kultury Minojskiej par excellence.
Znajduje się w centrum miasta, został zaprojektowany przez architekta Patroklos Karantinos i został zbudowany w latach 1935-1958 na miejscu wcześniej zajmowanym przez wenecki klasztor Saint-Francis, który został zniszczony przez trzęsienie ziemi w 1856 roku. Ruiny klasztoru są widoczne w ogrodzie muzeum.
Muzeum Archeologiczne w Heraklionie jest specjalnym regionalnym oddziałem Ministerstwa Kultury. Oprócz wystawy stałej, muzeum organizuje wystawy czasowe w Grecji i za granicą, tworzy i wdraża programy edukacyjne, współpracuje z instytucjami naukowymi i badawczymi, organizuje różne wydarzenia kulturalne.
Podszkolona nieco podczas pobytu w Tunezji poczułam, że nadal mam niedobór wiedzy w organizmie i jedna czy dwie konferencje zagraniczne tego nie wyrównają. Być może moja tamtejsza aktywność w zadawaniu pytań wykładowcom spowodowała, że otrzymałam zaproszenie na kolejne szkolenie, zatytułowaneFourth Cardiovascular Seminar in Budapest(15-19 października 1998).Aktywny słuchacz na wykładach to cenny nabytek!
Organizatorzy poprosili mnie o przygotowanie i przysłanie życiorysu w języku angielskim. Do tej pory znałam model à la PRL z jego optymalną wersją Urodziłam się w rodzinie robotniczo-chłopskiej. W moim wypadku właściwe jest określeniew rodzinie nauczycielskiej. Jeśli chodzi o pisanie, to w owych latach najlepiej szło midzierganierecept i historii chorób z ich koronnym wstępemPacjent przyjęty do szpitala z powodu bólu w okolicy zamostkowej, promieniującego do lewego barku i trwającego godzinę...A tu trzeba życiorys napisać i w dodatku po angielsku!
Program konferencji
Przed hotelem Agro
Z prof. Eugenią Swiszczenko z Kijowa w przerwie konferencji
Ponownie spotkałyśmy się z prof. Eugenią Swiszczenko na kongresie European Society of Cardiology w Barcelonie
Z Lajosem, moim węgierskim gospodarzem. Lajos znał dobrze język rosyjski, ponieważ w dzieciństwie mieszkał w Mongolii, gdzie jefo rodzice pracowali w służbie dyplomatycznej, a on chodził do szkoły z wykładowym językiem rosyjskim. I z tego powodu podczas powitalnego dinneru razem z Lajoem i koleżanką z Ukrainy rozmawiałiśmy w języku rosyjskim.
Na wycieczce w miasteczku Szentendre
Podpytałam światowych kolegów, którzy mieli za sobą pisanie takich życiorysów, kupiłam kilka poradników w styluJak olśnić każdego?i po paru dniach miałam ogólne pojęcie, jak powinien mój życiorys wyglądać. Zaangażowałam do pomocy dobrze wy- edukowaną w języku angielskim córkę i przystąpiłam do dzieła. Wybór asystentki był trafny, bo w rubrycehobbyzaproponowała ona poza wpisaniemoperajeszczekultura żydowska. Pisząc to nie wiedziałam, że mój bezpośredni opiekun w Budapeszcie jest węgierskim Żydem. Szlifując kolejne edycje mojego życiorysu, z czasem dopracowałam się wersji na kraj, w której rubrykęhobbyzapełniało sło- wooperaoraz wersji na zagranicę rozszerzonej okulturę żydowską.Kilka miesięcy później mój węgierski gospodarz przyjechał służbowo do Warszawy.
Zaprosiłam go na domowe pierogi i barszcz. Smakowały mu bardzo, a ponadto, jak mi powiedział, bardzo wzrosły jego notowania u kolegów, bo tylko on jeden był zaproszony w Warszawie do prywatnego domu. Spoglądając na pamiątkowy dyplom potwierdzający mój udział w budapeszteńskim seminarium, dopiero dziś dostrzegłam inormację, że było ono co-sponsored by the USA Agency for International Developmenti pewnie z tego powodu musiałam napisać życiorys po angielsku.
Tematyka wykładów była bardzo zróżnicowana – leczenie zaburzeń rytmu, działanie proarytmiczne leków, zatorowość płucna, niewydolność krążenia, zapalenie wsierdzia, wady zastawkowe – chyba ambitni organizatorzy chcieli wtłoczyć do głów uczestników całą kardiologię w jeden dzień. Najciekawsze jednak, że wykład dr. G. Matthew dotyczył inhibitorów płytkowych glikoprotein IIb/IIIa, czyli tematu bardzo nowoczesnego, ale chyba tego nie doceniłam, tym bardziej że był to przedostatni wykład.
Zwiedziłam także Wyszehrad, a na pamiątkę kupiłam tę pocztówkę
Polskiego Towarzystwa Badań nad Miażdżycą zorganizowało w 1998 roku kurs podyplomowy Aktywne metody diagnostyki, leczenia i prewencja chorób układu krążenia. Do Tunezji poleciałam samolotem czarterowym w dniu 6 lutego 1998 roku ( LO 6235) - 13 luty 1998.
Dyplom uczestnictwa w kursie podyplomowym, Hamamet, Tunezja 1998
Był to mój pierwszy wyjazd służbowy po dłuższym czasie i uznałam, że powinnam zregenerować moją garderobę.Codzienna praca w przychodni przyszpitalnej nie wymagała jakiś szczególnie eleganckich strojów, wszystko przykrywał fartuch.
W moim gabinecie, poradnia nadciśnieniowa, CSK nr 1 ul.Banacha 1 a
Przed wyjazdem chodziłam długi czas po centrach handlowych w wyniku których to wizyt nabyłam trzy żakiety beżowy, zielony i czarny szwedzkiej firmy Almia przewidziane jako stroje na wykłady oraz granatową bluzę w kratę na okoliczności pozawykładowe. Stroje były bardzo świetnie skrojone, fantastycznej jakości – dość powiedzieć żakiet zielony mam do dziś i używam go gdy wykonuję w zawód wyuczony za młodu i idę do kliniki aby kogoś skonsultować.
Trudno mi było sobie wtedy wyobrazić jaką garderobę trzeba przygotować – u nas luty zima, tam luty ciepło. Firma Almia istniej nadal, ale niestety zmieniła styl kolekcji z biznesowego na cała jestem w falbankach.
Z międzynarodowego portu lotniczego w Tunisie do naszego hotelu była godzina drogi autokarem.
Mieszkaliśmy w hotelu Continental Hammamet***, który jest położony nad brzegiem morza. Zmęczona wrażeniami podróży na kontynent afrykański poszłam wcześnie spać. Następnego dnia rano obudził mnie głos muezina oraz promienie słońca wnikające przez drewniane żaluzje.
Na ulicy w Hammamet. W tle wieża z której rozlegał się głos muezzina...
Byłam w innej kulturze dźwięków i światła, po raz pierwszy słyszałam takie wołanie, czas pokazał, że nie ostatni.
Poranna pobudka miała miejsce każdego dnia, bowiem o 7:00 mieliśmy gimnastykę nad brzegiem morza prowadzona przez specjalnie zaangażowanego trenera. Poszłam na zajęcie jako osoba z natury dość obowiązkowa i okazało się, że jestem w fatalnej kondycji. Zasapana i wyczerpana wróciłam do pokoju hotelowego z mocnym postanowieniem poprawienia swojej kondycji.
Gimnastyka poranna
Tak intensywnie ratowałam zdrowie ludzkości, że aż się sama zasapałam… Potem ze zmienną regularnością starałam się gimnastykować, co było bardzo pomocne w utrzymaniu kondycji niezbędnej do długich podróży.
Spacer do Hammamet
Codziennie, po wykładach, chodziliśmy brzegiem morza na zakupy do Hammametu.
Kupowaliśmy wodę mineralną. Było to niezbędne bowiem woda w kranach w hotelu była słona i nie nadająca się do picia również z powodów bakteriologicznych. Wymagała 5 minut gotowania. Nie wszyscy uwierzyli w to zalecenie i mieli poważne kłopoty żołądkowe.
Problemem był kontakt z domem, w którym została córka i mąż. Był to mój pierwszy samodzielny wyjazd od czasu gdy zostałam mamą. Ze względu na dietę bezmleczna i bezglutenową jaką przez kilka lat miała nasza córka nabrałam przekonania, że tylko ja potrafię przygotować odpowiednie jedzenie dla niej. Nie miałam się za wybitną kucharkę, ale nie ufałam że postronne osoby nie zlekceważą zaleceń dietetycznych. Szesnastolatka była już wcześniej w Anglii na kursie językowym i zniosła dobrze obca kuchnię więc uznałam, że i ja mogę ruszyć w świat. Nie było jeszcze telefonów komórkowych ani Internetu w powszechnym użyciu. Okazało się, że w hotelu jest fax i za opłatą ( może 1 dinara) można było wysyłać faxy do Polski. Do dziś niestety wysłany fax wyblakł i jest prawie nieczytelny.
Wyjazd był dość ważnym przełomem w mojej edukacji podyplomowej - dowiedziałam się, że można się uczyć medycyny poza siermiężną salą wykładową i poza szpitalem. Wcześniej tego nie wiedziałam! Myślałam, że można wiedzę medyczną zdobywać w szpitalu, w bibliotece, na posiedzeniu naukowym, no ewentualnie na kongresie towarzystwa naukowego!
Po wykładach spacer plażą
W ruinach Kartaginy
W Tunisie
Z braku mapy ograniczyliśmy się w Tunisie do spaceru główna aleją Habiba Bourgiby oraz zakupów na miejscowym suku. Kupiony tam T-shirt – ani kolor ani kształt nie zmienił się. Sprawdza się uwaga sprzedawcy, że będę nosić je do bez końca. T-shirty były dość drogie po 20 dinarów czyli 40 pln. Warto było zainwestować.
Drugi zakup podczas pobytu w Tunisie to pierścionek, który po 24 latach odegrał bardzo ciekawą, nowo rolę, więcej pod linkiem https://gazeta-dla-lekarzy.com/index.php/wazniejsze-nowosci/1858-zgromadzenie-zlaczonych-serc Na suku poznaliśmy umiejętności miejscowych sprzedawców, którzy ochoczo zapraszali do swoich stoisk. Jeden z nich wołał w nienagannej polszczyźnie szukasz żywy skorpion dla teściowej?, chodź, mam.
W drodze do Portów Punickich
Odwiedziliśmy też malownicze miasteczko Sidi Bou Said, położone nieopodal Tunisu
Austiacko - czeskie korzenie męskiej linii naszej rodziny zobowiązywały do poznania krajów przodków. Po wycieczkce do Wiednia nadeszła pora na poznanie Pragi. Pierwsza wycieczkę odbyłyśmy z córką w dniach 23 - 28/08/1997 roku , a drugą wycieczkę w pełnym składzie rodziny w dniach 4 - 10/08/ 1998 roku.
Zwiedzamy Muzeum Figur Woskowych
Bilet komunikacji miejskiej
Jak zorganizowaliśmy wyjazd do Pragi?
W hotelu Metropol na pierwszym piętrze mieściło się przez długie lata biuro turystyczne Pragotour, w którym można było zarezerwować wszelki usługi turystyczne na terenie Czech i Słowacji. Potem biuro przeniosło się na ul. Marszałkowską 60/18 i jak czytam w Internecie działa do dziś. W tym biurze właśnie zarezerwowałam hostel Orlik, a jeszcze wcześniej bilety na lot do Pragi, pewnie uwiedziona czarem jakiejś promocji. Jeden bilet kosztował 769,54 złotych. Nocowałyśmy w hotelu Orlik za 481,50 złotych czyli jedna noc kosztowała 96,30 złotych.Hostel Orlik jest położony nieopodal stacji metra Dejvicka linii A, którym dojeżdża się w 10 minut do centrum. Na poruszanie się komunikacją publiczną kupiłyśmy bilet 7 dniowy za 250 Kc ( 1 usd wtedy 34,6 Kc). Pokoje zgodnie ze standardem filmów Barei, 100 pokoi 1, 2 i 3 osobowych. Śniadania wliczone w cenę. Zwiedzałyśmy to co wszyscy czyli spacerkiem przez Vaclavske Namesti, Starówka, zamek na Hradczanach.Chyba podobało się nam, bowiem za roku wróciliśmy do Pragi całą rodziną.
Folder hostelu Orlik
W Pradze, na moim ramieniu torba moja ulubiona przez wiele sezonów, pamiątka po udziale w badaniu klinicznym z fluwastatyną. Stare dobre czasy...
Świat w dawnych latach wydawał się bardzo odległy i mało znany. Okazją do zrealizowania ówczesnego wyjazdu było ekstra honorarium autorskie, jakie uzyskałam i postanowiłam je wydać na powitanie Nowego Roku w Londynie.
Zachowały się dokumenty podróży
A także bilety lotnicze, z ciekawym boarding pass'em
Piękni, młodzi i światowi ; )
Wyjazd zrealizowaliśmy dzięki dostępnej w tym czasie oferty British Airways pod nazwą London Mini-Stay. W skład oferty wchodził przelot liniami British Airways, pobyt w hotelu i karta wieloprzejazdowa Visitor Travelcard.
Jeden bilet kosztował 326 dol x 3= 972 dol. Noclegi dla wszystkich osób w ramach tej oferty kosztowały 540 dol. Karty wieloprzejazdowe kosztowały 172 dol. Razem 1684 dol. Po ile w 1997 roku były dolary? Na portalu www.money.pl znajdujemy zapiski archiwalne z których wynika, że 1 usd wynosił 3,54 pln, czyli zapłaciliśmy za przelot, hotel i przejazdy 5961,36 zł. Dużo!
A do tego kupiliśmy sobie upominki, między innymi suszarkę marki Boots, która kosztowała 12 funtów. Jest niezniszczalna, posługujemy się nią intensywnie do dziś. Po latach kosztuje 13 funtów, co za stabilność ceny!
Nasz hotel w Londynie
Mieliśmy pokój trzyosobowy. Dziś w Imperial London Hotel jedna doba w pokoju trzyosobowym kosztuje 145 funtów, a wygląd pokoju o wiele elegantszy.
Hotel był ogromny, istny kombajn. Wyposażenie pokoju w stylu PRL. Po śniadania chodziło się do sali, w której je wydawano i przynosiło się na tacy do pokoju. Wychodząc z pokoju, zostawialiśmy tacę z naczyniami na korytarzu przy drzwiach.
Odnaleziony po 23 latach dokument z podróży do Londynu
Wylecieliśmy 30 grudnia 1997 r. rejsem BA 849. Wróciliśmy 4 stycznia 1998 r. rejsem BA 852 teoretycznie o 16.50, w praktyce mieliśmy spóźnienie.
Zwiedziliśmy to, co każdy turysta powinien w Londynie zobaczyć, a więc: British Museum, Parlament, Downing Street, Big Ben, Tower Bridge, Oxford Street i siedzibę redakcji „The Lancet”.
Pamiątkowe foldery z British Museum
Niestety po latach niewiele zostało mi w pamięci
Wpadliśmy z wizytą na Downing Street
Obejrzeliśmy też noworoczną wyprzedaż w salonie Marks & Spencer na Oxford Street, po południu wyglądał jakby przeszło po nim stado indyjskich słoni. Z naszego hotelu do Oxford Street było 20 minut drogi, jak wynika z googlemaps.
Jeszcze inne miejsce, do którego dotarliśmy spacerkiem (30 minut) to redakcja renomowanego czasopisma medycznego „The Lancet”. Zdziwiło nas niepozorne wejście po schodkach i mała tabliczka.
Przed wejściem do redakcji słynnego pisma medycznego The Lancet. Zdjęcie historyczne bowiem współcześnie nie ma naziemnych redakcji pisma.
Zrobiły na nas wrażenie tabliczki The Lancet, wyglądały na złote, a przynajmniej na pozłacane (?)
Trafiliśmy na wyjątkowo wietrzną pogodę. Z powodu silnego wiatru, większość lotów na Półwysep Iberyjski była odwołana. Tłumy Hiszpanów biegały po lotnisku, wołając cancelado, cancelado. Nasz lot na szczęście odbył się z niewielkim opóźnieniem.
Zatrzymaliśmy się w niezbyt drogim hotelu - pewnie musiałam go rezerwować w jakim biurze w Warszawie i opłacać wcześniej, choć miałam już od 1998 roku kartę kredytową to nie wydaje mi się abym była na on czas już taką światową podróżniczką ;)).
Objawiło się to między innymi tym, że nie mieliśmy / zabraliśmy ze sobą przejściówki do brytyjskiego gniazdka elektrycznego i musieliśmy ex tempore kupić suszarkę do włosów. Kosztowała 12 funtów. Po powrocie długi czas leżała bezużytecznie, ale po wymianie wtyczki jest w bieżącym użytku. Pospacerowaliśmy po mieście, obejrzeliśmy noworoczna przecenę w Marks & Spencer – sklep na Oxford Street po południu wyglądał jakby przeszło po nim stado indyjskich słoni. Z naszego hotelu do Oxford Street było 20 minut drogi jak wynika z googlemaps. Jeszcze inne miejsce do którego dotarliśmy spacerkiem ( 30 minut) to redakcja pisma The Lancet. Zdziwiło nas niepozorne wejście po schodkach i mała tabliczka. Gdy sprawdzałam te fakty wyświetliły mi się współczesne adresy siedziby pisma - poza Londynem doszyły jeszcze biura w Stanach Zjednoczonych oraz w Chinach. Signum temporis.
Zapamiętałam, że trafiliśmy na wyjątkowo wietrzną pogodę. Tymczasem najmłodsza uczestniczka ekspedycji tak zapamiętała Londyn i pogodę:
Pamiętam, że była przyjemna pogoda - ok. +10 stopni, faceci na mieście chodzili w samych marynarkach. W Sylwestra chyba siedzieliśmy w pokoju i oglądaliśmy TV - nie pamiętam czy doczekaliśmy do północy…Byliśmy w jakiejś fajnej księgarni gdzieś w okolicy hotelu (to była chyba dzielnica Bloomsbury). Ogólnie okolice Russel Square były fajne. Jeździliśmy metrem, ale nie pamiętam, czy mieliśmy jakiś karnet. Byliśmy w British Museum. Wy byliście chyba też w The Tower of London, ale ja nie poszłam (co ja wtedy robiłam??? - pewnie uczyła się do odpowiedzi w poniedziałek). Na Baker Street chyba nie dotarliśmy.W okolicy hotelu zapamiętałam szyld SOAS (School of Oriental and African Studies - wydział uniwersytetu londyńskiego).
W drodze z lotniska do miasta w pociągu grał jakiś śmieszny grajek, który miał karteczki z podpowiedziami reakcji dla publiczności (Applause!). Z lotniska do miasta to była dłuższa podróż - chyba z pół godziny do jakiegoś bliżej nieokreślonego miejsca, które niekoniecznie było w centrum.Odlot do kraju z przygodami - był sztorm nad Atlantykiem i wiele lotów było odwołanych lub opóźnionych. Nasz był chyba tylko trochę opóźniony. Przy starcie huśtało ostro na boki. To była chyba niedziela, a potem w poniedziałek poszłam normalnie do szkoły i pan od historii wziął mnie do odpowiedzi. Ja to przewidziałam i zabrałam chyba ze sobą zeszyt od historii do Londynu i dostałam 5 z minusem.
Kiedyś był Hyde Park, teraz jest internet
Po prawdopodobnie 3 dniach spędzonych w Londynie wróciliśmy do Warszawy. Z powodu wspomnianego silnego wiatru, większość lotów na Półwysep Iberyjski była odwołana. Tłumy Hiszpanów biegały po lotnisku wołając cancelado!, cancelado!. Nasz lot na szczęście z pewnym opóźnieniem odbył się.
Ten sobie ubliża, kto ma za co, a nie chce jechać do Paryża.
Julian Ursyn Niemcewicz*
Przez długie lata znaliśmy Paryż z książek, filmów, opowieści. W czasach naszego dzieciństwa i młodości mało kto bywał w europejskich stolicach. Granice były zamknięte, paszporty w ministerialnych szufladach, nie mieliśmy dostępu do walut obcych. W latach 90. wszystko zaczęło się normować. Wyjazdy stały się dostępne dla każdego zdeterminowanego miłośnika podróży. Mógł wyjeżdżać z biurem podróży albo samodzielnie. My latem 1997 r. zdecydowaliśmy się na samodzielną wyprawę do Paryża.
Pierwszym etapem przygotowań było rozpoznanie terenu za pomocą książek kupowanych w księgarni Sklep Podróżnika w Warszawie. Drugi etap obejmował zakup biletów lotniczych oraz rezerwację noclegów. Trzeci etap to zakup waluty obcej – wtedy jeszcze franków francuskich.
Jakie książki kupiliśmy, aby oswoić się z paryską rzeczywistością? Przede wszystkim plan Paryża, modnego w owych latach wydawnictwa Michelin.
Do dziś tę książkę bierze się z przyjemnością do ręki – jest w niej nie tylko plan ulic, ale także podstawowe informacje o stolicy Francji. Planowaliśmy chyba intensywne zwiedzanie, bo znajdujemy ręczne zapiski o numerach autobusów kursujących do godziny 0.30.
Trzeba też było dowiedzieć się czegoś o samym mieście – wiedzę zdobywaliśmy z dwóch poradników: Twój przewodnik Michael’s Paryż oraz Pierrette Letondor & Beatrice Berthet-Piomor Przewodnik turystyczny dla kobiet – Paryż.
Szczególnie urocze rady znaleźliśmy w ponadczasowym, jak się okazuje, przewodniku dla kobiet. Czytamy w nim:
Nasz przewodnik ma wiele luk. Są one celowe. (…) Fanatycy zwiedzania być może dojdą do wniosku, że brakuje informacji o domu, w którym ktoś się urodził albo umarł. Dla nas ważniejsza jest informacja, jak poruszać się paryskim metrem. Paryż nie jest tani. Istnieje jednak wiele adresów, pod którymi można niedrogo mieszkać, zjeść czy dokonać zakupów. Dlatego też nie powinnyśmy bezwzględnie rezygnować, mając na uwadze nasz portfel, z haute couture czy luksusowych restauracji. Kto chce poznać Paryż i rozkoszować się nim, może, jedząc ostrygi czy kupując piekielnie modny ciuch, doznać tyle przyjemności, że zdecyduje się oszczędzać na innych rzeczach.
Myśl, żeby oszczędzić na… powiedzmy chlebie, by starczyło ostrygi, jest bardzo francuska i wywodzi się w prostej linii od Marii Antoniny, autorki słynnej kwestii: S’ils n’ont pas de pain, qu’ils mangent de la brioche!
Podróż i zakwaterowanie
Do Paryża wyruszyliśmy 5 sierpnia 1997 roku, lot LO 5321 o 12.50, i wczesnym popołudniem byliśmy na miejscu. Stolica Francji przywitała nas tak rzęsistą ulewą, że aby strugi deszczu nie zalewały nam mapy, musieliśmy zejść do stacji metra.
Mieszkaliśmy w hotelu Adix na 30 Rue Lucienn Sampaix 75010 Paris, dziś obiekt nazywa się inaczej, jest po generalnym remoncie i niewiele przypomina nasz hotelik z lat 90. Jedynie podwórko, na którym rozstawiono stoliki i krzesełka, zachowało ten sam styl http://www.kyriad-paris-canal-saint-martin-republique.fr/.
Noclegi kosztowały 4500 franków. Frank był słabą walutą i był wart 0,56 złotego, co daje kwotę 2520 złotych na 3 osoby za 9 noclegów, czyli jedna noc 280 zł albo 93 zł od osoby. Banknoty franków miały spore rozmiary i czuliśmy się niczym osoby handlujące walutą, gdy wpłacaliśmy je do kasy hotelowej.
Postanowiliśmy zapłacić z góry, żeby nie nosić się z workiem pieniędzy. Otrzymaliśmy pokwitowanie, na którym było napisane -4500 FRF, co nas nieco zaniepokoiło. Recepcjonistka objaśniła, że jak jest minus, to w istocie jest plus…
Pokój był maleńki, chyba pierwotnie dwuosobowy i gdy dodano trzecie łóżko, nie było gdzie postawić nogi. Równie maleńka była winda. W Paryżu i dziś nas zastanawia, że w tych maleńkich windach zawsze znajdzie się miejsce na zamontowanie popielniczki oraz to, że za oknami maleńkich pokoików rozciągają się szerokie bulwary, aleje i pola.
Małe windy nie nadają się do przewożenia dużych rzeczy, więc Francuzi duże przedmioty transportują do mieszkań na piętrach za pomocą dźwigów-platform. Widywaliśmy np. kanapy wędrujące w powietrzu do balkonu lub okna na wysokim piętrze kamienicy.
Nasz hotel Adix
Recepcja hotelu Adix
Faktura z hotelu Adix
Następnego dnia po przyjeździe obchodziliśmy 16. urodziny Kate. Odbyła się uroczysta sesja fotograficzna w paryskich plenerach oraz zakup prezentu.
Prezent urodzinowy zakupiony w Paryżu Six easy pieces R. Feynmana
Najlepsze bagietki są ... w Cannes
... oraz w La Tradi, oczywiście!
Natomiast w Warszawie najlepsze bagietki były na Przyjęciu Bagietkowym wydanym przez babcię Kisię i dziadka Mietka z okazji moich pierwszych urodzin. No była jeszcze fajna zupa pomidorowa...
Fajna kamizelka jeansowa, niestety gdzieś się zapodziała
Restauracja Grand Bar Cluny i my
Z wizytą u kolegów w redakcji ;)
Każdego ranka hałasowała śmieciarką, motyw tego pojazdu powrócił po kilkunastu latach
Co zwiedziliśmy?
Każdego dnia rano wyruszaliśmy w miasto. Zwiedzaliśmy je pracowicie, mimo iż nie byliśmy wyspani, bo sen zakłócały nam długie i hałaśliwe rozmowy toczone na podwórku.
Nasze poranki miały dwa stałe punkty odniesienia – hałasującą śmieciarkę, pod którą sfotografowałyśmy się, oraz bezdomnego śpiącego we wnęce sklepowej. Gdy narzekaliśmy na ciasnotę w naszym pokoiku, mówiliśmy sobie – ten facet ma jeszcze mniejszy metraż!
Kupiliśmy bilety wieloprzejazdowe. Poruszaliśmy się głównie autobusami, co wynikało z niezbyt fortunnego doświadczenia z używaniem metra. W Przewodniku dla kobiet przeczytaliśmy, że stacja Abbesses linii nr 12 leży najgłębiej pod ziemią i trzeba do niej zjeżdżać windą. Zjazd okazał się nieprzyjemny, winda – jak to w Paryżu – ciasna, chybocąca się na boki. Brrr…
I tak wysoko szybując wybraliśmy się na wieżę Eiffl'a
Na wieży Eiffl'a wyświetlano neon z informacją ile pozostało dni do 1 stycznia 2000 roku, obawiano się, że data ta może spowodować problemy w systemach informatycznych
Pod wieżą Eiffl'a
Fotografowaliśmy się na tle zabytkowej stacji metra
Czas płynie a zabytkowe wejścia do paryskiego metra niezmiennie są bardzo fotogeniczne
Zwiedziliśmy – oczywiście wieżę Eiffla, Notre Dame, Sacré Coeur, Montmartre, Łuk Triumfalny, Trocadéro. Oczywiście chcieliśmy wiedzieć, czy to prawda, że najlepsze kasztany są na placu Pigalle[1] – ale jakoś do degustacji nie doszło. Pozostając w konwencji frywolnej, obejrzeliśmy z zewnątrz Moulin Rouge, byliśmy zdziwieni skromnymi rozmiarami obiektu. Przyglądaliśmy się stateczkom płynącym Sekwaną. Spacerowaliśmy po Polach Elizejskich i zajrzeliśmy do Galeries Lafayette. Duże wrażenie zrobiła na nas księgarnia Virgin. Nie spodziewaliśmy się, że 18 lat później zawita ona na warszawskie Okęcie.
Finanse i zakupy pamiątek
Nasz budżet był skromny, ale wystarczający na wszystko, co najważniejsze. Podczas pobytów w Szwajcarii ukuliśmy pojęcie dieta ubogich turystów, na którą składały się chleb i woda. W Paryżu dieta była zmodyfikowana stosownie do miejsca – odżywialiśmy się bagietkami i zupami w torebkach przywiezionymi z kraju.
Poza prezentem urodzinowym kupiliśmy sobie nieco paryskich strojów, może nie było to haute couture, ale okazało się niezwykle wygodne i ponadczasowo trwałe. Szefowa ekspedycji dostała trzy pary skarpetek ze sklepu na Polach Elizejskich. Skarpetki bez ściągacza, wygodne do podróży, odwiedziły pięć kontynentów i nadal są dobrym stanie. Świetne zakupy zrobiliśmy też w Tati – bluzy w kratę dziś służą do chodzenia po domu. Mimo iż magazyn ten miał opinię taniego, to zachowywał w owym czasie pewien styl. Odwiedzony po latach okazał się wypełniony marną chińszczyzną.
Wróciliśmy 14 sierpnia 1997 r. rejsem LO 336.
A potem wspominaliśmy, wspominaliśmy i planowaliśmy następne podróże.
Szwajcaria była celem naszych dwóch rodzinnych wypraw. Zwiedziliśmy wiele miast dzięki wykupieniu Swiss Pass.
Gdy na targach turystycznych w Pałacu Kultury i Nauki zobaczyłam dużą fotografię dolin szwajcarskich, zakochałam się w tych widokach bez pamięci.
W Szwajcarii podobało się nam wiele miejscowości, jedną z nich było Lugano
Podczas pierwszego pobytu zwiedziliśmy miasta: Zurich, Bazylea, Berno, Interlaken, Lucerna, Lozanna, Genewa, Saint Gallen, Vaduz.
Podczas drugiego pobytu zwiedziliśmy miasta: Brig, Saas Fee, Genewa, Zermatt, Chur, Davos, Feldkirch, Bregenz.
Nie mieliśmy oczywiście wówczas swobodnego dostępu do internetu, nasz budżet był dość skromny, a oferta na rynku turystycznym niespecjalnie bogata. Nie pamiętam, skąd zdobyłam fundusze na wyprawę, ale pewnie metodą zwykłego zaciskania pasa.
Książka z której przygotowałam się do podróży
Zakreślałam ważniejsze informacje
Na dworcach były takie małe książeczki z rozkładem jazdy pociągów
Przed hotelem Savoy w Zurichu
Na dworcu w Chur
Na dworcu w Interlaken
W Lugano
Darum revolution!
Genewa, 15 urodziny. Obchodziliśmy urodziny wg zasady: zawsze w dobrym miejscu, zawsze w dobrym towarzystwie
Swiss Pass
Swiss Pass
Swiss Pass
Swiss Pass
Swiss Pass
Pierwszym krokiem przygotowań było zakupienie książki Marka Honana "Szwajcaria", którą czytałam przez rok. Żadnej książki podróżniczej chyba nie przeczytałam tak dokładnie. Czytałam, zaznaczałam fragmenty i wybierałam miejsca, które powinniśmy odwiedzić. Przed wyjazdem przygotowałam szczegółową, godzinową rozpiskę na każdy dzień zwiedzania Szwajcarii.
Na wspomnianych targach turystycznych znalazłam informację o biletach typu Swiss Pass, które pozwalały na przejazdy kolejami szwajcarskimi, komunikacją miejską oraz statkami na jeziorach w tym kraju. Dzieci do lat 13 podróżujące razem z rodzicami otrzymywały Swiss Pass za darmo. Kate miała 13 lat i była to fajna oferta między innymi z tego powodu.
Popularnym środkiem transportu turystycznego w owych latach były autobusy i z takiej komunikacji na trasie Warszawa-Zurych skorzystaliśmy. Podczas zakupu biletów autobusowych okazało się, że u przewoźnika można wynająć pokój gościnny, z czego skorzystaliśmy.
Dzięki lekturze pamiątkowych szpargałów podróżniczych wiem, że przygotowania do podróży finalizowałam 15 maja 1995 roku w biurze Chrobot Reisen w Warszawie. Wpłaciłam zaliczkę za 9 noclegów dla 3 osób, wynosiła ona 170,10 złotych (81 CHF, czyli frank kosztował 2,1 zł). Jak donosi reklama pokoi gościnnych, którą mam do dziś przyklejoną do przewodnika po Szwajcarii, pokoje były wyposażone w łóżka, szafę, stół, dwa krzesła. Do dyspozycji był wspólny WC i prysznic kabinowy z zimną i ciepłą wodą, wspólna kuchnia z lodówką, kuchenką gazową oraz naczyniami. Mogliśmy dzięki temu przyrządzać samodzielnie posiłki. Była też wspólna TV kablowa i satelitarna, TV-Polonia, Polsat i 4 radiostacje warszawskie. Ponadto telefon do pokoi gościnnych nr 01/362 00 56, automat na monety. Doba hotelowa zaczynała się o 15.00 i kończyła o 12.00. Obowiązywało wnoszenie opłaty za pokoje najpóźniej w dniu przejęcia pokoju.
Bilety autokarowe dla dorosłych 2 x 306 zł, dla Kate 275,40 zł, co razem daje kwotę 887,40 zł. Wyjechaliśmy 8 sierpnia 1995 roku o godzinie 15.00 z Warszawy i do Zurychu dotarliśmy w godzinach południowych następnego dnia. W Zurychu byliśmy od 9.08 do 19.08.1995, czyli 9 nocy. Koszt noclegów był więc 1701 zł.
Po przyjeździe uśmiechnęliśmy się do przewoźnika i dojechaliśmy z nim razem do miejsca zakwaterowania na ulicę Winterthurstrasse.
Po rozpakowaniu się wróciliśmy na hauptbahnhof, aby kupić Swiss Passy oraz otrzymać do nich Family Card dla Kate. Swiss Passy kosztowały po 264 CHF, czyli 1108,80 zł. Podliczamy koszty sztywne: bilety autobusowe, noclegi, Swiss Passy kosztowały nas 3697,20 zł dla 3 osób. Kwota łączna niemała, ale w przeliczeniu na 1 osobę koszt 1232,40 zł za 10-dniowy pobyt w Szwajcarii poprawia humor.
Pokój za pierwszym wyjazdem sympatyczny i cichy, bo położony od podwórka, wspólna łazienka, dostęp do kuchni, w której przyrządzaliśmy sobie posiłki – nasz skromny budżet nie przewidywał bywania w restauracjach.
Przed wyjazdem kupiłam czerwoną manierkę, kształtem przypominającą wyposażenie wojskowe, i odtąd zabieraliśmy na wycieczki przegotowaną wodę oraz suche bułki. Tak powstało pojęcie zdrowej diety ubogich turystów. Bardzo fajna dieta, nikt nie miał problemów żołądkowych.
Wyprawy zaczynały się o świcie, bo niektóre z pociągów wyjeżdżały z hauptbahnhof o 7.00, a do miejsca docelowego docieraliśmy o 10.00, czasem około południa. Wczesny wyjazd miał taką dodatkową zaletę, że rano nie zderzaliśmy się z nikim w łazience i kuchni.
Zwiedzaliśmy docelową miejscowość i na wieczór wracaliśmy pociągiem do Zurychu, wstępując po drodze do supermarketu COOP, gdzie kupowaliśmy makarony i sos na gorący posiłek wieczorny. Najedzeni zasypialiśmy, żeby następnego dnia znów o świcie ruszyć w drogę
W Bernie zwiedziliśmy dom Alberta Einsteina, więcej
Zwiedziliśmy sporo, ale jeszcze zostało kilka miejsc do zobaczenia. Podobny wyjazd powtórzyliśmy za rok, przyjeżdżając do Zurychu tuż przed piętnastymi urodzinami naszej córki. Dzień urodzin spędziliśmy w Szwajcarii i tak powstała idea spędzania tego dnia za granicą w myśl zasady: zawsze w dobrym miejscu, zawsze w dobrym towarzystwie.
Co zobaczyliśmy w czasie tego pobytu?
W pamięci zachowały się jako ładne miejsca: starówka w Bazylei, bazylika w Saint Gallen (wnętrze pojawiło się w moim opowiadaniu Powieka modelki) oraz Lugano z powodu palm.
W następnym roku kontynuowaliśmy zwiedzanie Szwajcarii, ale po zapamiętanej dość wyczerpującej podróży autokarem zdecydowaliśmy się na samolot. Wylot był 5 sierpnia 1996 o godz. 7.20 i o 9.15 byliśmy w Zurychu. Swiss Passy kupiliśmy tym razem na lotnisku.
Przywrócenie równowagi elektrolitowo - wodnej po długiej podróży pociagiem przywróciło nam dobry humor
Swiss Pas obejmował swym zasięgiem niektóre rejony przygraniczne w Austrii i we Włoszech. Do Warszawy wracaliśmy 12 sierpnia 1996 o godz. 10.30 i lądowaliśmy o 12.20.
Napisałam w notesie podróżnym: Jak miło znowu być w domu!!! A co za rok? Ja proponowałam Holandię, Belgię, Luksemburg. Mój mąż Zurych, a córka Francję lub Włochy. Uznaliśmy, że 16. urodziny będą w Paryżu (???). Nie byliśmy w stanie przewidzieć, że 20 lat później powrócimy do tego miasta wszyscy w myśl zasady – zawsze w dobrym miejscu, zawsze w dobrym towarzystwie.
W latach osiemdziesiątych nadeszła moda na długie weekendy majowe. Jeden z nich spędziliśmy na rodzinnej wycieczce autokarowej.
Jak wyżej
W programie zwiedzania Wiednia znalazły się: spacer po Starym Mieście, Ring, budowle, pomniki i pałace Hofburga, Opera, Kartner Strasse, katedra św. Szczepana, Figaro Haus, dzielnice grecka i żydowska, kościół św. Ruprechta, Hoher Markt, Am Hof, Freyung, Burgtheater, ratusz, parlament, plac Teresy, skarbiec w Hofburgu i krypty cesarskie. Czas wolny na Praterze (ok. 2 h).
Potem zwiedzanie: plac Karola, wiedeńska secesja, przejazd do Schonbrunn – zwiedzanie komnat cesarskich. Przejazd na Kahlenberg – zwiedzanie kościoła św. Józefa, muzeum Odsieczy Wiedeńskiej, wieczorem degustacja młodego wina w typowej winiarni na Grinzingu. Belweder, Dom Motyli Tropikalnych, Muzeum Sztuk Pięknych, park miejski z pomnikami.
Byłam praktycznie jedyną osobą, ktora w latach siedemdziesiątych zajmowała się echokardiogrfią w PSK nr 1 w Warszawie. Metoda ta, jak dowiedziałam się po latach, nie była ceniona przez ówczesny kardiologiczny establishment wysoko i nie wróżono jej przyszłości. Mógł się nią zajmować ktokolwiek, nawet taka szara myszka szpitalna jak ja.
Takie ujęcie roli echokardiografii zapewniło mi wyłączność na wyjazd w 1979 roku na seminarium echokardiograficzne do Londynu. Nie obyło się bez utrudnień. Ginęło, nie mogło dotrzeć na właściwe biurko zaproszenie, na podstawie którego wystawiano paszport służbowy. Poprosiłam przedstawiciela organizatorów konferencji, aby przysłano zaproszenie do nich do biura, dotarło w kilka minut. Za godzinę miałam je w ręku i przedłożyłam zwierzchności szpitalnej.
Wyjazd do Londynu poprzedziło seminarium w Warszawie w lutym 1979 roku, podczas którego demonstrowano nowoczesny echokardiograf.
Podczas pobytu największe wrażenie zrobiło na mnie to, jak profesor Arthur E. Weyman badał zastawkę płucną. Niemałe też wrażenie zrobiła na mnie kolejna podróż lotnicza.
Podróż lotnicza: TAM: Warszawa - Londyn
Z POWROTEM: Londyn - Warszawa
Odległości: WAW - LHR 1450 km/901 mil x 2. Cała podróż: 2900 km/1802 mile
Lotnisko im F. Chopina w Warszawie w latach siedemdziesiątych
Mieszkałam w Tara Hotel
Sporym przeżyciem była potrzeba dojazdu z Heathrow do hotelu Tara, zdecydowałam się na taksówkę. Konieczność zameldowania się w języku angielskim, raczej na owe czasy zdecydowanie mi obcym, zdecydowanie bardziej obcym niż język rosyjski. Jakoś pokonałam te bariery i dotarłam, gdzie trzeba. Nie byłam zbyt obyta z hotelami, ale Tara Hotel wydał mi się elegancki.
Wieczorem zeszłam na kolację do restauracji, słabo szło mi dogadywanie się z kelnerem, ale w sumie jakość porozumieliśmy się. Potem były dwa dni wykładów, zakończone wręczeniem dyplomów. Wykłady odbywały się w sali konferencyjnej Tara Hotel. Z czasem hotele pozmieniały nazwy, zostały wchłonięte przez różne sieci, które łaskawie pozwalają zachować jedno słowo identyfikujące.
Współczesne wejście do Tara Hotel
Sala konferencyjna, w której odbywały się wykłady i ćwiczenia
Tak wyglądał mój pokój
Restauracja hotelowa
Podczas kursu byliśmy też dwukrotnie na służbowych kolacjach – raz w Soho, a za drugim razem w jakieś typowej restauracji dla turystów.
Podróż lotnicza: TAM: Warszawa - Frankfurt i Frankfurt - Split Z POWROTEM: Split - Frankfurt i Frankfurt - Warszawa Odległość WAW - FRA 891 km / 554 mile FRA - Split 942 km / 586 mil Cała podróż: 3666 km/ 2280 mil
Mijały pracowite dni. Z czasem zostałam posiadaczką doktoratu (1974) zrobionego w ramach studiów doktoranckich i II stopnia specjalizacji z chorób wewnętrznych (1976) zrobionych z etatu szpitalnego.
Uznałam, że powinnam wypocząć w jakimś atrakcyjnym miejscu, a takim niewątpliwie była w owych latach Jugosławia
Wykupiłam wycieczkę w Orbisie. Podróż odbywała się na paszporcie zbiorowym. Był to wrzesień, bowiem śledziłam komentarze związane z ucieczką pilota samolotu MIG w prasie jugosłowiańskiej
.
W epoce przed-internetowej nie było łatwo o informacje o krajach zagranicznych. Kupiłam przewodnik.
Informacje o zasadach podróży do Jugosławii
Wykupiłam ubezpieczenie w "Warcie"
Hotel położony nad brzegiem morza, nieco na wzgórzu. Powiedzmy, że był to Hotel Jadran. Schodziło się pachnącym ogrodem w dół na kamienistą plażę.
Mieszkałam w pokoju dwuosobowym. Zapamiętałam obfitość jedzenia, wino do kolacji, dostęp do prasy anglojęzycznej. Czytałam więc gazety angielskie, polegując na kamienistej plaży. Na wypożyczenie leżaka lub materaca mój budżet młodej lekarki nie pozwalał.
Podroż lotnicza TAM: Warszawa - Moskwa i Moskwa - Nowosybirsk
Z POWROTEM: Nowosybirsk - Moskwa i Moskwa - Warszawa
Odległości: Warszawa - Moskwa 1152 km / 716 mil Moskwa - Nowosybirsk 2815 km / 1749 mil. Cała podróż: 7934 km / 4930 mil
Mieszkałam: Hotel Rossija w Moskwie,
Gostinnica Centralnaja w Nowosybirsku
Poza chorobami wewnętrznymi udało mi się w początkach mojej kariery lekarskiej opanować w dość dobrym stopniu język rosyjski. Wiązało się to z zajęciami, które miałam na studiach doktoranckich u bardzo sympatycznego lektora mgr Mikołaja Kwiatkowskiego oraz prowadzonymi ćwiczeniami ze studentami z Erewania.
Państwowy Szpital Kliniczny nr 1, autorka (druga od lewej) ze studentami z Erewania
Przyjeżdżali oni do nas na praktyki wakacyjne. Przed zajęciami z kolejną rosyjskojęzyczną grupą studencką kupiłam podręcznik diagnostyki internistycznej i dość dobrze nauczyłam się terminologii. Oto mój podręcznik do diagnostyki chorób wewnętrznych kupiony w księgarni rosyjskiej na Nowym Świecie.
Miałam także płyty do nauki języka rosyjskiego
Jako osoba obyta z językiem rosyjskim zostałam wydelegowana do uczestnictwa w Tygodniu Leków Polskich w Nowosybirsku, organizowanym przez Polfę Warszawa oraz Biuro Radcy Handlowego w Moskwie. Przed wyjazdem szlifowałam mój rosyjski u lektora pana mgr Mikołaja Kwiatkowskiego ( zwanego panem Kolą) - miłe to były spotkania, co więcej pan Kola uczył mnie free of charge - jak to byśmy dziś określili. Tak podobała mu idea przygotowania mnie do wykładu!
Moje notatki z zajęć z panem Kolą
Nauczona i pobłogosławiona przez zwierzchność ruszyłam w drogę... Była to pełna wrażeń podróż. Odbyła się w końcu kwietnia 1975 roku.
Wyjazd miał uroczysty charakter – poza konferencją naukową w Akademgorodku składaliśmy wieńce pod Pomnikiem Bohaterów Wojny i był o tym reportaż w miejscowej telewizji.
Naukową część delegacji stanowiło dwóch profesorów (psychiatra i dermatolog), no i ja, podówczas młoda lekarka. Zaplątałam się w te wyższe sfery naukowe z powodu wyłączności na znajomość języka rosyjskiego. Mój szef otrzymał zaproszenie do wzięcia udziału w tej konferencji, a że język rosyjski nie był mu bliżej znany, wyznaczył mnie do wyjazdu. Jak mawiałam – miał nadzieję, że może zostanę na Syberii, ale tak się nie stało ;)).
Podróżowaliśmy przez Moskwę, gdzie zatrzymaliśmy się w słynnym hotelu Rossija, zbudowanym na placu Czerwonym. Był to wówczas największy hotel na świecie, miał 6004 miejsca. Te cztery były potrzebne, aby pokonać jakiś ówczesny amerykański wielki hotel. Był jakiś element sprawdzania zawartości bagaży wnoszonego / wynoszonego (?) z hotelu - nie pamiętam szczegółów.
Trudno mi było przypomnieć sobie nazwę hotelu w Nowosybirsku, ale po paru dniach google'owania znalazłam! Gostinnica Centralnaja. Pamiętam drzwi, miały tzw. wiatrołap i obok restaurację, do której chodziliśmy na posiłki. Podróż samolotem z Moskwy do Nowosybirska trwała 4 godziny i wtedy po raz pierwszy zetknęłam się ze strefami czasowymi. Różnica czasu była do zaakceptowania, choć na wschód znosi się jet lag gorzej.
Część naukowa miała charakter oficjalny i nieoficjalny. Podczas części oficjalnej wygłosiliśmy swoje wykłady i potem mieliśmy spotkanie z różnymi radzieckimi naukowcami, mnie przypadło w udziale spotkanie z prof. A. Deminem.
Na zakończenie otrzymałam od niego książkę z autografem "Przypadki kliniczne"
Odnalazłam ją po latach podczas porządkowania mojego księgozbioru!
Prof. A. Demin był wybitnym rosyjskim internistą, tak wspominano jego w 100 rocznicę urodzin na łamach
The article is devoted to the 100th birth anniversary of a prominent Russian internist, the creator of the original Siberian Scientifi c School of Internists, Corresponding Member of the USSR Academy of Medical Sciences and founder of the Internal Medicine Сlinic of the Novosibirsk Regional Clinical Hospital (1955–1977), Honorary Professor of the Novosibirsk State Medical University (NSMU) Aristarkh A. Demin (1918–1977). Brief biographical information on the scientist included the period of the Great Patriotic War (1941–1945). Ar.A. Demin headed the Internal Medicine Department of the NSMI (now — NSMU) in 1953–1977. He is known for his studies of post-war septic endocarditis (SE), and co-author of the multivolume “Internal Medicine Guidelines.” Ar.A. Demin advocated the possibility of SE development on unchanged heart valves, and not only on the rheumatic fever background as was thought (Moscow, 1962). For the fi rst time in Russia, Ar.A. Demin described multiple congenital arterio-venous aneurysms of the extremities, recognized a complete congenital heart block in Roger’s disease and for the fi rst time in Siberia, he diagnosed and described systemic lupus erythematosus. The principles of SE treating designed by Ar.A. Demin are refl ected in 60 doctoral and candidate dissertations of his followers. The original Internal Medicine Scientifi c School that he created at NSMU is now successfully solving current problems of theoretical and practical medicine. The scientifi c students and followers of Ar.A. Demin are now the famous scientists, Heads (in the past and now) of NSMU Departments, Professors — L.D. Sidorova, V.A. Kolayev, M.I. Loseva, V.A. Galenok, Al.A. Demin, T.I. Pospelova, N.L. Tov and L.A. Shpagina.
Ponadto w charakterze upominków od organizatorów dostałam dwa album o Syberii
Album Syberia naukowa
Po zakończeniu obowiązków służbowych zaproszono nas do pięknego Teatru Opery i Baletu na przedstawienie Spartacusa. Siedzieliśmy w loży rządowej, gdzie byliśmy witani szampanem przez dyrektora teatru. Zapamiętałam słowa dyrektora w czasie przerwy skierowane do mnie:
– Dawajtie, pajdiom pogulat' z narodom!
Spacerowaliśmy więc po przestronnym holu, pod oknami były piękne egzotyczne rośliny, a na jednej z nich czerwony kwiat. Nieroztropnie wyraziłam zachwyt tym kwiatem... Dyrektor opery w okamgnieniu kwiat zerwał i wręczył mi. Szkoda, że nie zasuszyłam go!
Wśród zwiedzanych miejsc w Nowosybirsku wielkie wrażenie zrobiło na mnie Muzeum Geologiczne, w którym pokazano nam bogactwo ziemi rosyjskiej – były tam wszystkie minerały, jakie na terenie Rosji można znaleźć.
Zawieziono nas także nad rzekę Ob. Z tej wycieczki zapamiętałam piękną kwestię w wykonaniu kolegi prof. Andrzeja Langnera dermatologa. Jak dziś widzę Andrzeja, postawnego mężczyznę, w modnym wówczas kożuchu, stojącego nad rzeką Ob i mówiącego:
– Ob, twoja mat'!
Rosjanie pokochali Andrzeja od razu i turlając się ze śmiechu, mówili:
– Andrzeju, nieważne czy będziesz miał jutro dobry wykład, i tak dzieci będą się o tobie uczyć w szkołach! ;))
Pierwsza z pamiątek z tej podróży – bursztynowy wisiorek na złotym łańcuszku. Prezent od jednej z pań profesor obecnych na konferencji. Dlaczego mi podarowała ten wisiorek, nie wiem. Byłam tak oszołomiona wygłaszanym wykładem w języku obcym oraz miejscem, w którym się znalazłam, że dopiero w Warszawie zauważyłam, że łańcuszek jest ze złota. Długo mi służył jako biżuteria. Do dziś miła pamiątka.
Druga to magnetofon kasetowy, który kupiłam podczas tej podróży – jedna z dwu pamiątek, które zachowały się do dziś. Kosztował 180 rubli. Być może 150 rubli wynosiły nasze diety, a 30 rubli nabyłam drogą kupna, pewnie wymieniając dolary. Magnetofon długo mi służył, między innymi do słuchania kaset z lekcjami języka angielskiego.
Była to jedna z dwóch służbowych podróży zagranicznych, jakie udało mi się odbyć w niełatwej rzeczywistości socjalistyczno-ordynatorskiego ucisku ;).
Podróże zagraniczne na zachód były długi czas marzeniem wielu ludzi żyjących za żelazną kurtyną. Po latach nadeszły spełnienia. Namiastką kraju kapitalistycznego była w latach mojej młodości Jugosławia. Można było wybrać się tam z Orbisem. Bywalcy opowiadali rzeczy, które nie mieściły się w głowie. Nie dość, że była tam coca-cola, to jeszcze na każdej ulicy były inne ceny. Podobno!
To już było nie do wyobrażenia! Takie kuszenie! A ja miałam tylko w pamięci smak kwasu chlebowego, którym gasiliśmy sobie pragnienie podczas praktyki w Rydze. W pierwszych latach mojej pracy na ekscesy z coca-colą w Jugosławii nie było mnie stać, podróż do Jugosławii była zbyt kosztowna, a poza tym wiedziałam, że - vide transparent ;))
Wybrałam się więc na wycieczkę z Orbisem do Bułgarii. Odbyłam podróż pociągiem na trasie: Warszawa - Słoneczny Brzeg - Warszawa
We wspomnieniach została długa podróż pociągiem w wagonach sypialnych, pokój czteroosobowy, pierwszy raz kontakt ze słońcem tak intensywnym, doświadczenie przegrzania. Być może mieszkałam w hotelu Amfora w Słonecznym Brzegu, który był wybudowany w latach 70-tych. Obyłam też wycieczkę na półwysep Nesebyr.
Zostało w pamięci kilka obrazów - dużo niemieckich turystów, egzotyczne domy, uliczki. Plaża po drugiej stronie ulicy, szum morza słyszany w pokoju... To było coś zupełnie nowego i dotychczas nieznanego.
Przetrwałam pierwszy rok w pracy w Państwowym Szpitalu Klinicznym nr 1 w Warszawie, przy ul. Nowogrodzkiej 59 - ja i moi pacjenci! Zdobyłam nieco doświadczenia w prakyce klinicznej, zdałam colloqium dopuszczające do dyżurowania. Nadeszła pora na chwilę odpoczynku.
Państwowy Szpital Kliniczny nr1 w Warszawie, ul.Nowogrodzka 59, w którym rozpoczęłam pracę w 1968 roku
Po pracowitym początku kariery w kilkanaście miesięcy po dyplomie, czyli w wakacje 1969 roku, odbyłam dłuższą wyprawę zagraniczną. Była to wycieczka organizowana przez Zrzeszenie Studentów Polskich, której uczestnictwo musiałam przełożyć o roku, bowiem nie przysługiwał mi wcześniej urlop.
Jestem w sweterku typu "bliźniak" modnym w latach siedemdziesiątych, kosztował 1500 zł. To były bardzo duże pieniądze! Sweterek kupiłam za nagrodę rektorską za wyniki sesji w roku akademickim1966/1967 -miałam same piątki!
Trasa wiodła przez Pragę, Budapeszt i Bukareszt. Podróżowaliśmy pociągiem, w kilkunastoosobowej grupie, z przewodnikiem. W Pradze mieszkaliśmy w akademiku na Strahovie, w pokojach bodaj 4-osobowych, łazienki były wspólne, stołówka typowa dla tamtych lat. Wszystkie wnętrza mogłyby z powodzeniem grać w filmach Barei. Gdy wróciliśmy ze zwiedzania miasta, pamiętam że podano na obiadokolację gołąbki. Chyba były smaczne albo byliśmy bardzo głodni, tertium non datur. W Budapeszcie również mieszkaliśmy w akademiku, ale zapamiętanie węgierskiej nazwy, nawet gdyby to działo się wczoraj jest absolutnie wykluczone. W ramach wdrażania się do światowego życia poszliśmy na kawę do Hotelu Gellerta. Młodzi i bez doświadczenia nie przewidzieliśmy kosztów. Większość kolegów z naszej grupy w tym czasie zażywała kąpieli na słynnych basenach hotelowych. Gdy kelnerka przyniosła rachunek, okazało się że jesteśmy niewypłacalni. Zostałam wydelegowana do odnalezienia kogoś z grupy i pożyczenia pieniędzy. Sprawa nie była łatwa, bo rozpoznanie na zatłoczonym basenie osoby w stroju kąpielowym, poznanej parę dni temu, wymagało nie lada wysiłku. Znalazłam naszego węgierskiego przewodnika chyba tylko dzięki temu, że był ubrany. Przewodnik złapał się za głowę na wieść, że poszliśmy do tak drogiej kawiarni. Pożyczył potrzebną kwotę, z którą zziajana przybiegłam do kawiarni. Tymczasem moi koledzy zdążyli przekonać kelnerkę do zabrania nienapoczętego napoju i tym sposobem rachunek się obniżył. Z dumą oddaliśmy pożyczone pieniądze i z ulgą ruszyliśmy do Bukaresztu. Z tego miasta zapamiętałam dużo zieleni, szerokie ulice oraz inwazję chrząszczy. Było ich tak wiele, ze chrzęściły rozgniatane pod butami. Mimo hulaszczego trybu życia w Budapeszcie moja końcowa kondycja finansowa musiała być dobra, bo kupiłam na pamiątkę płytę długogrającą Slagere Anului 1968. Praktycznie nie zachowała się dokumentacja z tamtej podroży, poza małymi wyjątkami w postaci płyt gramofonowych. Kondycja finansowa musiała być dobra, bo kupiłam na pamiątkę płytę długogrającą Slagere Anului 1968.
Odsłuchana w dziś płyty noszą znamiona bardzo częstego używania.
Chyba musiały mi się podobać bowiem z tej serii kupiłam sobie jeszcze jedna płytę w Polsce. Ma ona cenę 80 pln. Moja pensja w owych latach wynosiła 1450 pln, a za dyżur otrzymywałam 140 pln. Tak więc aby kupić taką płytę musiałam przepracować 12 godzin na dyżurze. I już jest jasne, że majątku w tamtych czasach na medycynie nie było łatwo zrobić.
Z POWROTEM: Sankt Petersburg (LED) - Ryga (RIX) Odległość Riga - Sankt Petersburg: 354 mile / 570 km Cała podróż 1140 km / 708 mil
Pociągiem: Ryga - Wilno - Warszawa Mieszkałam: akademiki studenckie
Przesiadka na stacji Daugavpils
Spóźniony pociąg kilka godzin spowodował, że dojechaliśmy na drugi dzień do Rygi. Mimo trudów podróży wyglądamy na zadowolonych z życia ludzi :). Zwracają uwagę nasze niewielkie bagaże oraz klasyczny krój naszych strojów, no i wszystkie dziewczyny są w spódniczkach!
Popijamy napoje chyba kupione w bufecie na dworcu w Daugavpils
Oficjalne zdjęcie dokumentujące, że byliśmy na praktyce medycznej
Przed gmachem akademika w Rydze
Byliśmy przyjęci przez rektora Instytutu Medycznego w Rydze
Moja kariera podróżnicza zaczęła się stosunkowo późno, jeśli by ją mierzyć współczesnymi obyczajami. Dopiero w czasach studenckich, podczas wakacji po III roku studiów, odbyłam pierwszą zagraniczną podróż na Słowację. Wybrałam się na jednodniową wycieczkę klekocącym autobusem z Zakopanego aby zobaczyć Jaskinie Demianowskie.
Studenckie wakacje zawsze cechowała beztroska… Do Zakopanego wybrałam się z koleżanką Magdą Tarczyńską (kardiolog i anestezjolog, obecnie zamieszkałą w RPA), po zakończeniu sesji III roku bez zbytniej troski o szczegóły przygotowania takie jak nocleg czy planowanie miejsc zwiedzania. Zakładając, że jakoś tam będzie pierwsze noce spędziłyśmy w schronisku młodzieżowym korzystając z wolnych miejsc. Jednak po bodaj trzech noclegach wynajęłyśmy dwuosobową kwaterę prywatną nieopodal dworca kolejowego.
Granicę przekraczało się za okazaniem dowodu osobistego. Korony czechosłowackie kupowałyśmy w kantorze w Zakopanem. Długi czas byłam przekonana, że pas konwencji to był socjalistyczny wynalazek, a okazuje się, że po raz pierwszy podpisano umowę w 1925 roku, i powtórzono ją w 1955 roku.Widoki jakie zobaczyłyśmy były przepiękne.
Gdy Kate podrosła ruszyłyśmy na pierwsze wakacje poza moje Rodzinne Miasteczko. Uznałam, że pensjonat prowadzony przez siostry zakonne jest dobrym miejscem dla spróbowania diety innej niż domowa. Pierwszy pobyt wypadł pomyślnie i za drugim razem mieszkaliśmy w domu wczasowym. Podczas jednego z pobytów odwiedziliśmy Słowację i Jaskinie Demianowskie.
Motto: " ...według moich zasad każdy pisarz – niezależnie od tego, czy jest najlepszy czy najgorszy – powinien zdawać prostą i szczerą relację ze swego własnego życia, nie zaś opowiadać o tym co słyszał o życiu innych...” https://pl.wikipedia.org/wiki/Henry_David_Thoreau",
Henry David Thoreau „Walden” PIW 2005
Będąc młodą lekarką wybrałam się na urlop do Jugosławii...
Jugosławia, Split
Zaś będąc młodą duchem lekarką postanowiłam wszystkie moje podróże ad futuram rei memoriam opisać